2009/12/25

Wesołych Świąt i Szczęśliwego Nowego Roku!


Witam serdecznie w tym wyjątkowym czasie.

Chciałabym życzyć wszystkim, aby w nowym roku udało się zrealizować postanowienia noworoczne i spełnić swoje marzenia.

W numerze styczniowym magazynu Przyjaciel Pies ukazał się mój kolejny artykuł z cyklu "Z kogo brać przykład". Artykuł pt.: "GADAB czyli daj psu kość". GADAB to skrót od Give a Dog a Bone, jest programem non- profit, który skupia się na psach z trudną przeszłością przebywających długo w publicznym schronisku w San Francisco. To psy, przeciwko którym toczy się postępowanie sądowe za przewinienia własne (pogryzienie psa lub człowieka); oczekujące na rozprawę właściciela oskarżonego o znęcanie się lub prowadzenie walk psów oraz psy, których właściciele zmarli, po eksmisjach, przebywający w areszcie, szpitalu, ofiary klęsk żywiołowych i przemocy domowej. Celem programu jest poprawienie jakości życia tych psów poprzez mentalną, fizyczną i emocjonalną stymulację.
Zapraszam serdecznie do lektury.
Dominika

2009/11/17

Publikacje w Przyjaciel Pies

Witam,

od lipca tego roku publikuję w miesięczniku Przyjaciel Pies . Dotychczas ukazały się trzy artykuły: w wydaniu lipcowym, wrześniowym i listopadowym.

Artykuł lipcowy pt. "Jak to się robi w San Francisco" jest o SF SPCA.
http://pies.onet.pl/31899,14,20,jak_to_sie_robi_w_san_francisco,artykul_poczytaj.html

Artykuł wrześniowy pt. "Tam zwierzęta mówią ludzkim głosem" jest o programach edukacyjnych dla dzieci i młodzieży. Poprzez zabawę i kontakt z różnymi zwierzętami dzieci i młodzież uczą się odpowiedzialności i respektu wobec naszych młodszych braci oraz jak pozytywnie wpływać na dobro zwierząt.

Artykuł listopadowy pt. "Zaproszenie do raju" jest o trendach, możliwościach psiej edukacji, różnych formach fitnessu i treningu dla psów dostępnych w San Francisco.

Zapraszam do lektury. Dominika

2009/06/29

Miszmasz czyli co się wydarzyło w ostatnich dwóch miesiącach...

Czas płynie, ostatnio jakoś bardzo szybko, a ja nic nie piszę, bo ciągle mam wymówkę pt.: o czym napisać. Gdy zaczęłam pisać ten post, miałam do opracowania plan „uzdrowienia psa”, a w zasadzie jego relacji z częścią rodziny, poprawy jego relacji z innymi psami, gdy jest na smyczy i gdy jest bez smyczy, ograniczenia jego nadmiernie rozbudowanego poczucia kontroli i posiadania, które objawia się warczeniem, gdy ktoś zbliży się do miejsca jego legowiska lub jedzenia, a także niechęci do bycia głaskanym. Lista była tak długa, że aż postanowiłam skupić się na blogu :)

Tak jak pisałam w moim ostatnim poście, po angielsku – ukłon w stronę angielskojęzycznych znajomych i przyjaciół (zwłaszcza, że opisywałam pobyt poza USA), wyjazd do Polski był super udany. Naprawdę cieszyłam się na ten dwutygodniowy wypad i chyba było jeszcze lepiej niż się tego spodziewałam. Jedyny minus, to brak czasu na spotkania z wszystkimi, z którym chciałam się spotkać, na to nałożył się długi majowy weekend, który w tym roku był raptem trzydniowy, ale tradycyjnie dużo osób wyjechało na krótki urlop. Moje przestawianie się na z powrotem na realia amerykańskie trochę trwało, dłużej niż bym tego chciała....
Wracałam przez Nowy Jork, fajnie było znów pooddychać nowojorskim powietrzem, w przenośni oczywiście :)
Międzykontynentalne loty należą do moich ulubionych – fajne filmy, dużo jedzenia i czasu na nadrobienie zaległości, zaplanowanie następnych tygodni, czy po prostu przemyślenia.
Czasem trafi się ciekawy sąsiad/ka i można umilać sobie czas rozmową.

Po przylocie do SF na początku zatrzymałam się u mojej dobrej koleżanki Michelle, też trenera psów. Michelle wybyła do Teksasu na wesele, a ja zostałam z jej psem, Bai Bee, mieszaniec teriera tybetańskiego, adoptowany przez Michelle w styczniu tego roku z Tajwanu. Michelle sporo wiedziała o swoim piesku, organizacja AHAN (Asians for Humans, Animals & Nature), która przeprowadza adopcje psów jest bardzo profesjonalna. Zdecydowana większość psów adoptowanych z Tajwanu to żyła złota dla trenerów :) Są to mieszańce Formosan Mountain Dog, dzikich psów, które boją się ludzi i są gotowe na walkę w obronie swojego jedzenia, posłania, domu, a po przyjeździe do SF swojego nowego opiekuna. Ta strategia zapewniła tym psom i ich przodkom przetrwanie, ale w realiach amerykańskich może pozbawić ich nowych rodziców dachu nad głową w przypadku pozwu i skutecznego adwokata pozywającego. A propos słowa rodzice – w San Francisco i Bay Area (Bay Area czyli zatoka otoczona przez San Francisco, Oakland, San José i szereg mniejszych miejscowości) jest to bardzo popularne określenie, w przeciwieństwie do bardzo niepopularnego i wręcz politycznie niepoprawnego określenia właściciel. Niektórzy traktują to określenie z przymrużeniem oka, inni biorą je BARDZO dosłownie. Wyrażeniem w miarę neutralnym jest określenie opiekun (guardian).
Nie wiem jak jest w innych częściach USA, ale patrząc na reklamy i strony internetowe, trenerzy stosujący metody pozytywne w szkoleniu (tak jak ja) częściej używają określeń: opiekun, czy rodzic. Trenerzy stosujący przemoc słowną i fizyczną, preferują określenie właściciel.
Czasem prowadzi to do śmiesznych pomyłek, gdy ktoś opowiada o swoich dzieciach, a po chwili okazuje się, że dzieci np. warczą, gdy im się zakłada obrożę. Na początku mojego przyjazdu, określenie mama czy tata w stosunku do właściciela psa trochę mnie dziwiło, ale teraz…chyba większy problem mam ze słowem właściciel :)

Wracając do naszych Formosan Mountain Dogs …posiadanie takiego psa w SF, czy też Kalifornii to jak igranie z ogniem. Ogromne ryzyko, więc większość z nich po pierwszym pogryzieniu lub próbie ugryzienia trafia na terapię behawioralną, czyli trening + leki. Na szczęście Bai Bee to mieszaniec innej rasy, co nie oznacza, że jest bez wad. On z kolei nie przepada za psami, co jest trochę nietypowe dla psów wychowywanych na ulicy, ale może akurat nie miał szczęścia do dobrych kompanów;) Moment opuszczenia domu to przejście w stan PEŁNEJ GOTOWOŚCI, wszystkie zmysły skoncentrowane na jednym zadaniu – wykryciu psa! Dlatego Michelle poprosiła mnie o opiekę, a nie dziewczyny, z którymi mieszka.

Do swojego (starego) mieszkania wprowadziłam się po 5 dniach od przyjazdu do SF …na 9 dni. Moi znajomi, właściciele suczki Loli wyjechali na 2 tygodnie i zostawili Lolę wraz mieszkaniem pod moją opieką. Podczas części dwutygodniowego pobytu towarzyszył nam też piesek Rocky, co okazało się świetną okazją do treningu dla mnie (Lola należy do psów broniących dobytku, właścicieli, zabawek etc.) i błogosławieństwem, gdy po 3 godzinach intensywnego treningu Lola ze stanu „nienawidzę cię – won z mojego terytorium” przeszła do stanu „lubię cię – pobawimy się?". I tak już zostało, co było fantastycznym rozwiązaniem dla wszystkich – psy bawiły się w domu średnio 2-3 h plus spacery, więc były zmęczone, a zmęczony pies to grzeczny pies :)

Przy okazji odkryłam, że o wiele fajniej jest mieć 2 psy, szczególnie, gdy mają podobne temperamenty, są w miarę podobnej wielkości (warunek niekonieczny – vide Rocky mieszkaniec chihuahua i Jack Russel Terier i Lola – mieszaniec Rhodesian Ridgebacka) i w podobnym wieku. Obowiązków i wydatków nie ma aż tak dużo więcej, a psy mają zapewnione towarzystwo i odpowiednią dawkę ruchu.

Tak więc maj upłynął mi na mini przeprowadzkach.

Przez większość mojego pobytu w Stanach miałam bardzo słabe paznokcie, ja, która paznokciami mogłam gwoździe wbijać :) Oprócz tego w ostatnich miesiącach często się przeziębiałam, trochę za często, nawet jeżeli weźmiemy pod uwagę podróże, zwłaszcza dłuższe loty samolotami i zmiany klimatu - Kolumbia w styczniu, czy marcowy 3 dniowy wypad na konferencję na wschodnie wybrzeże (Rhode Island).

Po 10 dniach polskiego jedzenia moje paznokcie wróciły do stanu sprzed wyjazdu…..Nie jestem stałą bywalczynią McDonalda w Stanach, ale nie przywiązywałam wagi do tego, czy jedzenie, które tu kupuję jest wartościowe….W Stanach są inne normy, żywność jest modyfikowana genetycznie, stąd podział na żywność organiczną i nieorganiczną. Tak na marginesie, to organiczne może być wszystko, żywność, kosmetyki, czy nawet odzież.
Wcześniej organiczną żywność kupowałam sporadycznie, teraz wręcz religijnie :) Oprócz tego zamieniłam mięso na ryby i jak na razie, po 8 tygodniach mogę te gwoździe wbijać bez młotka ;)

W ramach zmian nawyków w maju zapisałam się na siłownię. Klub nazywa się 24Hour Fitness, ma mnóstwo placówek w kilkunastu stanach i wiele z nich jest otwartych 24h na dobę, albo do późnych godzin nocnych. Nie do końca jestem przekonana do tego pomysłu, bo wolę zajęcia na dworze - jeździć na rowerze, czy biegać, ale czasami jest to bardzo niewdzięczne. Maj, czerwiec i lipiec to miesiące bardzo wietrzne (bardzo silny zimny wiatr), jest zazwyczaj zimno, popaduje i jest mglisto – gęsta szara mgła.
Rzeczywiście maj nie był rewelacyjny – zwłaszcza wiatr dał mi się we znaki, ale był też tydzień mega upałów. Na siłownię zapisywałam się, gdy po raz kolejny przełożyliśmy mecz tenisa, bo był za silny wiatr.
Poza tym jeden klub mam zaraz koło SPCA, a drugi koło domu, jest fajna oferta zajęć grupowych i akurat była promocja, więc cenowo bardzo korzystnie.

W SPCA bywam teraz dużo rzadziej, ale choć oficjalnie skończyłam staż, a przynajmniej tę cześć, na której mi najbardziej zależało, to nadal chętnie wpadam na Alabama Street :)
Teraz pracuję nad certyfikatem szkoleniowym. Szkolę wolontariuszy SPCA, prowadzę lub współprowadzę zajęcia grupowe dla właścicieli i ich psów i z innymi stażystami opracowujemy nasz autorski program zajęć. Trochę opornie nam to idzie, bo wszyscy zapracowani, ale do połowy lipca program powinien być gotowy do prezentacji – naszymi uczniami będą inni trenerzy i ich pieski, nie będzie lekko :)

Przez dwa tygodnie pracowałam też z mieszańcem Australian Cattle Dog, świetny, bardzo inteligentny pies. Buddy, bo tak się wabi piesek, kompletnie nie umie się odnaleźć w schronisku, do tego stopnia, że gryzie ściany. Pomimo zwiększonej dawki ćwiczeń i ruchu w porównaniu do innych psów, miał i ma go na pewno za mało, w końcu te psy były stworzone do pędzenia bydła podczas długich i wyczerpujących wypraw na targ. Swoim zachowaniem – rzucaniem się ze wściekłym szczekiem na patrzących na niego ludzi (przez szybę), niestety sobie nie pomagał.
Koniec końców został przeniesiony do części niedostępnej dla zainteresowanych adopcją psa, postanowiliśmy wypromować go na stronie internetowej SPCA – nakręcić krótki film prezentujący jego umiejętności i zabierać go na plenerowe akcje adopcyjne. Buddy sporo już umie, podczas prawie trzymiesięcznego pobytu zaliczył dwutygodniowe szkolenie w Akademii, poza tym pracowało i pracuje z nim wielu stażystów i wolontariuszy.
Ja swój trening zaczęłam od zmian - jedzenie tylko podczas treningu, żeby był bardziej skupiony na mnie, duża dawka ruchu – coś dla ciała i ćwiczeń – coś dla umysłu. Zaczęliśmy od komend speak, czyli daj głos i quiet, czyli cicho, aby zapanować nad jego nadmierną szczekliwością. Zabierałam go też na różne zajęcia grupowe dla właścicieli z psami. Oprócz tego biegamy razem w plenerze.

W maju dołączyłam do Hash House Harriers (H3), the drinking group with the running problem, czy grupa pijących z problemem biegania. Organizacja istnieje we wszystkich większych miastach na świecie, jest też w Warszawie.
Poniedziałkowe wieczory, kiedyś absolutnie zarezerwowane dla Szymona i jego Show, teraz, niezależnie od pogody, poświecone są Hashingowi. Bieg to takie nasze podchody, ktoś z grupy tzw. Hare wyznacza trasę, zawsze w innym miejscu, czasem jest jakaś „myśl przewodnia” – pierwszy bieg w jakim uczestniczyłam to był bieg pt. Pink Tutu, czyli biegliśmy w różowych spódniczkach baleriny. Zabawa jest przednia, biegniemy ok. 7-8km, oczywiście częściowo po stromych ulicach San Francisco, a na koniec pijemy piwo (kupujemy beczkę lub dwie) i jemy przekąski typu chipsy, czekoladki, czy marcheweczki. Potem jest część zwana down-downs, podczas której dwóch prowadzących w sposób bardzo zabawny podsumowuje wydarzenia ostatnich dni, czy to co się zdarzyło podczas biegu, witane są też nowe osoby. Każda wymieniona osoba wychodzi na środek i „za karę” pije piwo. Stali bywalcy mają przezwiska kojarzące się z seksem, z reguły związane z czymś co zrobili, powiedzieli lub imieniem. W Warszawie brałam udział w grach miejskich, które uwielbiałam. Biegi z H3 są chyba jeszcze lepsze :)
Czasem zabieram ze sobą Buddiego i bieg z psem jest jeszcze fajniejszy. Buddy jest idealnym psem na takie biegi, biegnie równo ze mną (nie robi przerw na wąchanie i oznaczanie terenu), ew. ciągnie mnie, gdy już nie mam siły. Po down downs cześć osób przenosi się do wybranego przez Hare pubu na tzw. on ons. Spotkanie jest składkowe, każdy płaci 6$. Ja dopiero poznaję grupę, uczę się imion i przezwisk, ciągle jestem też Just Dominika (nie mam przezwiska) i…. bardzo się cieszę na każdy kolejny poniedziałek :)

W San Francisco dużo się teraz dzieje, mam wrażenie, że każda większa ulica obchodzi swoje święto. Niektóre obchody są bardziej huczne i bardziej charakterystyczne niż inne, generalnie całość przypomina jarmark: dużo bud z podróbkami, piwo i kiełbaski z grilla oraz koncerty, pochody lub parady.

Jak już wspominałam wcześniej, maj był mega wietrzny i w sumie dość chłodny oprócz jednego tygodnia. Akurat wtedy, gdy odbywał się bieg Bay to Breakers, w San Francisco było 35C w cieniu i wyjątkowo bezwietrznie. Bieg zawsze odbywa się w 3 niedzielę maja, trasa liczy ok. 12km. Część osób biegnie, żeby się sprawdzić, mają numery startowe i są na starcie (w miarę) punktualnie. Poza tym Bay to Breakers to wielka impreza, bal przebierańców i parada naturystów. San Francisco zawsze kojarzyło mi się z ogromną tolerancją, miastem – kolebką różnych ruchów społeczno – ekologicznych i z wolnością w kwestii stroju. Na co dzień chodzenie nago nie jest dozwolone, aczkolwiek praktykowane przez niektórych, ale wydarzenia takie jak bieg Bay to Breakers czy SF Pride, to okazja, aby dać wyraz swoim przekonaniom. Jak by to ująć, żeby nikogo nie urazić….z reguły rozbierają się te osoby, których szanse na wystąpienie nago na okładce magazynu są bliskie zera ;) Może parada, czy bieg nie jest idealnym miejscem do paradowania nago, ale tutaj nawet to pasuje.
San Francisco jest mega specyficzne i to co tu jest normą, byłoby szokujące w innych stanach, czy krajach. Choć wiele się zmienia, mam nadzieję, że częściowo również w Polsce.
Podobnie jak w wielu miastach na świecie, w ubiegły weekend odbyła się parada LGBT (lesbian, gay, bisexual and transgender), a w zasadzie kilka parad i imprez towarzyszących, główny pochód był w niedzielę. Transgender oznacza identyfikację z płcią przeciwną do płci biologicznej. Przy okazji dowiedziałam się, że transgender nie oznacza konkretnej orientacji seksualnej, osoby transgender mogą być hetero, homo, bi, pan, poli i aseksualne. Człowiek się uczy całe życie :)
Ja i moi znajomi, nieważne, czy polscy, europejscy, czy amerykańscy zdajemy sobie sprawę z różnic i tego, że pewne wydarzenia, które tu są zabawą, w naszych krajach/stanach byłyby odbierane jako szokujące i skandaliczne.
SF Pride to tak naprawdę obchody całego miasta i Bay Area. Jest sporo osób z dziećmi, może nie jest to piknik rodzinny, ale nie ma tu atmosfery skandalu. Nie heteroseksualni pracownicy banków, szkół, policji, urzędów miejskich, różnych firm i instytucji, w tym również SPCA idą w paradzie. Oczywiście osoby heteroseksualne też maszerują w geście poparcia. Są tłumy oglądających, ustawione trybuny, transmisja na żywo przez lokalną telewizję, jest po prostu normalnie. Do tego była piękna pogoda, koncert Solange Beyonce. Bardzo kolorowy weekend :)

Na zakończenie „pochwalę” się moim ostatnim odkryciem :) Otóż, po miesiącach poszukiwań, niezbyt intensywnych co prawda, odkryłam, że jeżeli chcę się pobawić na fajniej imprezie, to najlepiej jest wybierać te, które mają w nazwie słowo European lub French, kto by pomyślał ;) Brzmi to zabawnie, ale na przykład francuskie wtorki cieszą się o niebo większym powodzeniem niż amerykańskie wtorki :)
Procent Europejczyków na tych imprezach jest czasem bardzo znikomy, czasem reprezentacja jest silna, ale to co mnie przyciąga, to muzyka, oprawa i elegancja gości. I oczywiście ludzie, którzy tam przychodzą.
Na razie jednak opuszczam na 9 dni moje ulubione miasto i udaję się na piękną wyspę Caye Caulker w Belize. Kolejne marzenie – wyjazd do kraju Ameryki Środkowej spełni się już jutro :)

2009/05/29

Here and there

I started writing this “episode” a few weeks ago while I was still in Poland and I’m just now getting back to it. What a shame :)
I had a truly amazing time in Poland - like being a tourist in my own country, hanging out with family and friends, eating popular and favorite dishes, discovering unknown facets of Warsaw.

I left for Poland on Sunday, very excited and very sick. A few days before my departure I caught a terrible cold that made my packing hell. Now that I think about it, I was very lucky. Nobody seems really to care about the swine flu and the vague possibility of catching it anymore but it made the news a few days after my trip to Poland.

I’m not sure if I would have been allowed to enter the plane in the US or leave the airport in Poland, had the news of swine flu occurred a few days earlier. I appeared as if - coughing, sneezing, dopey eyes from the medicines, and a fever I had the (swine) flu.

Nevertheless, it was one of the best flights ever :)
About two months ago I started working with a magazine in Poland writing about dogs, the article and the pictures were due on Monday, the day of my arrival. I managed to send the pictures before the departure but the rest of my energy was spent on fighting the cold and packing.
No time left, just 10hours on the plane until the deadline, still not feeling very well but very motivated to get my task done, and I did it!
One of the few long flights when I almost wanted it to last longer :)

I had two major concerns– getting a complaining taxi driver on the way from the airport and not being able to stand the cigarette smoke.
Luckily Edith, my BFF picked me up, we still took the cab but we were talking instead of the driver :)
The funny thing – after not seeing each other for 9 months, we had only the previous week to discuss since we had been speaking regularly the previous months via the almighty Skype.

During my stay I stayed at her place while in Warsaw and at my parents’ while in the south of Poland.

After few hours I felt as if I never left Poland, pretty amazing, and this feeling accompanied me during the whole stay. I didn’t expect it at all.
Eating Polish food became a big thing, while in SF I didn’t miss it at all, but back in Poland all I wanted to eat was Polish food :) Sushi? I was nearly offended when a friend of mine asked me out for sushi, Italian restaurant – no way, I wanted pierogi (dumplings), bigos (sauerkraut stew with meat and mushrooms), flaczki (tripe), regional soups, schabowy (pork chop), kaszanka (black pudding) etc. Sounds scary, tastes heavenly.
By the way, Polish kielbasa or Polish sausage don’t exist in Poland, Polish cuisine is much more sophisticated :)

There are many differences between the two countries but I don’t really see a point in comparing them. I feel great here and there, and both words are true for both countries.
Warsaw is a bit like New York, everyone is rushing, it’s loud and the streets are busy, lots of slim people (not that in SF people are obese but NY = diet &fit to many), the girls are beautiful and very elegant; high heels, stockings or tights, scarves that compliment shoes, bracelets, and the eye shadow. Elegant, tidy and neat. Sometimes boring. Not so many tattoos or piercings, but if any it’s very subtle.
Smoking – well, it wasn’t as bad as I expected but I kind of avoided heavy smokers and smoke-filled places.
Smoking in Poland will be far more restricted soon, really looking forward to it, I never liked coming from a club or a restaurant hardly being able to speak with ashtray-perfumed hair and skin.

My dog Ricky received a Kong (bouncy, rubber, chewer-friendly toy that can be filled with treats and food), a Kong Wubba (fun, interactive toss and tug squeaker toy), a sensation harness and a premier flat collar. I Americanized her but apparently she loved it :)
Ricky is a 9 year old Tibetan terrier mix who is passionate about training.
She probably thinks that clicker is the best invention ever, in her private ranking it is definitely no 1, maybe no 2 when it comes to off leash walks.
During my short stay I taught her several tricks and impulse control exercises, including my favorite ‘leave it’; of course she mastered those very quickly :)

I spent my days socializing, meeting friends, cruising between banks, doctors, catching up with the changes in my family’s and friends’ lives. Roller-skating along the riverside, biking in the countryside, testing out my friend’s new convertible, getting the tick vaccine, visiting my friend’s new sandwich place (Ike’s place in a more elegant version).
Celebrating meals, not really drinking so much, going out a lot, partying less. Dream vacation :) And where elsewhere your friend gives you her bedroom, duvet and bed and sleeps on the sofa in the living room in a sleeping bag? Edith, thank you! You are the best :)

The weather was truly awesome, a beautiful warm Polish spring, very sunny. Dream weather :)

The whole stay was very smooth, great energy, there was some mutual complaining and criticizing I took part in but it was so little that it was almost amusing :) Not that Americans don’t complain but Europeans, and Poles in particular have mastered this skill :) Different culture, complaining is like talking about the weather in England, or asking “how are you” in the States without really listening to the answer :) Just to be clear – when you ask “how are you” in Poland, be prepared to listen to a longer story and to tell something about yourself in return :)

I wrote a few weeks ago (in Polish) about the things that I miss the most. It turned out that I miss the daily routines, the main of which was sitting on my friends’ couches or at the kitchen table at my parents’ :) Of course the main part of these rituals are talking, eating and drinking and I did it all :) On the other hand, I totally forgot to watch my favorite comedy TV show (SNL-style show) which kind of made me realize that some of the rituals are lost.

I deliberately chose not to stay too long in Poland as I didn’t want to go through the post-vacation blues combined with the home-sickness.
Well, it still kicked in, with my internship being almost over, some uncertainty regarding the next steps, turmoil in the private life……it all had quite an impact on my life.
It took a few weeks to straighten things up, part of the ‘therapy’ was the gym, and the diet – an introduction to healthier eating :)
And now….it’s really good to be back in San Francisco :)

To see the pictures from Poland please go to Moje linki/Zdjecia (on the right). The album is called Poland April/May 2009.

2009/04/15

Małpa w czerwonym ;)

Po 8 miesiącach stażu i pracy z psami mam kilka nowych przyzwyczajeń.

I tak, skanuję przestrzeń pod kątem:
a) psów
b) poruszających się motorów, motorynek i motocyklistów
c) rowerów w ruchu
d) deskorolkarzy
e) dzieci, zwłaszcza małych, biegnących i krzyczących
f) wózków różnego rodzaju
g) osób „w czerwonym”
h) osób z laską, o kulach, obładowanych
i) bezdomnych (zwłaszcza leżących)
j) nagle otwierających się bram.


W sumie to nawet dobrze, zawsze podziwiałam moją przyjaciółkę za jej niesamowity zmysł obserwacji, do mistrzyni nadal mi daleko, ale poprawa jest :)


Wszystkie psy, z którymi pracuję reagują nerwowo (zwłaszcza na początku treningu) na widok innego psa, gdy są na smyczy - to taki wspólny mianownik. Poza tym każdy ma własne małe obsesje, niektóre psy mają ich całkiem sporo albo jedną, ale za to potężną. Na przykład Lily potrafi iść za motocyklistą, bo zakłada, że doprowadzi ją do motocyklu, którego nie znosi. Teraz jest już dużo lepiej, ale spacer z nią w mieście to jak chodzenie po polu minowym, mam oczy na około głowy.
Uwrażliwienie na motocykle to chyba moje najsilniejsze przyzwyczajenie, nie żebym je próbowała dogonić tak jak Lily, po prostu je zauważam :)

Impulse control exercises, czyli ćwiczenia na kontrolę odruchów trenuję również bez psów. Łapię się na tym, że zatrzymuję się na krawężniku przed przejściem przez ulicę i czasem sama sobie mówię 'ok' :)

Czasem moje wychodzenie z domu przypomina wymykanie się – to nawyk z SPCA, niektóre psy to notoryczni uciekinierzy.


Wszystkie napotkane psy mnie uwielbiają, bo z reguły mam w kieszeniach torebki z resztkami kotletów mielonych lub natural balance.

W parkach dla psów bardzo często rozpoczynam i kończę znajomość z właścicielem adorującego mnie psa dzieląc się tym co mam, bo pies, który ZAWSZE przychodził na zawołanie i NIGDY nie skakał na obcych ludzi nagle zapomniał z kim i po co przyszedł, nie wspominając o chwilowym braku psich manier :)

Poza tym nie słyszę szczekających psów, tzn. w ogóle mi to nie przeszkadza, taki nie absorbujący odgłos w tle.

Największy plus treningów to wyłapywanie i skupianie się na pozytywach i ich nagradzanie, w myśl zasady nagradzane zachowanie będzie występować z większą częstotliwością.
Jeżeli pies nie łapie, to nie znaczy, że tuman, choć oczywiście są bystrzaki i te wolniej kojarzące, ale że za szybko wymagamy za dużo. Jak piesek nie będzie odnosił sukcesów to się zniechęci, więc pełne nastawienie na to, żeby mu się udało.
To działa, zarówno w stosunku do psów, jak też w stosunku do ludzi. I wręcz uzależnia, ale to uzależnienie akurat bardzo lubię :)

2009/04/03

MITCH

Jednym z warunków stażu jest praca z psem z konkretnym problemem, często problemami, oprócz oczywiście szkolenia i pracy z innymi psami. Moim pacjentem został Mitch. Mieszaniec, terier mix. Powód – przypominał mi z wyglądu mojego pierwszego psa. Zaczęłam z nim pracować na początku listopada. Mitch dostawał białej gorączki na widok każdego psa, nawet, jeżeli pies majaczył gdzieś na horyzoncie. Reaktywność na smyczy nie zawsze przekłada się na reaktywność bez smyczy, są psy, które lubią i bawią się z innymi psami, gdy nie są na smyczy i zamieniają się w demony, gdy pojawia się bariera – smycz, mój Mitch do nich niestety nie należał. Moja świeżo zdobyta wiedza i umiejętności zostały wystawione na ciężką próbę. Choć muszę przyznać, że gdy zaczynałam z nim pracować, nie sądziłam, że wybrałam sobie szczególny przypadek.
Chwile zwątpienia pojawiały się później, ale na szczęście moi koledzy byli bardziej obiektywni w ocenie postępów niż ja i kierowali moją uwagę na zmiany w zachowaniu Mitcha.
Plan rehabilitacji Mitcha opracowałam sama, pytając innych trenerów, podpatrując, wertując literaturę, czasem metodą prób i błędów odkrywałam najlepszą metodę. Nie wiedziałam ile mamy czasu, czy wcześniej gremium nie zdecyduje, że postępy są zbyt wolne…..
Na wszelki wypadek zapewniłam Mitchowi dobry PR – dbałam o to, żeby każdy jego postęp był wszystkim znany.
Podstawowy plan był prosty:
a) Bardzo dużo ruchu – wiele problemów znika lub stają się dużo mniejsze, gdy pies ma zapewnioną odpowiednią dawkę ruchu. Z tym nie było problemu, ulubiona zabawka i Mitch biegał jak szalony przez pół godziny, dopóki nie padł…na 3 minuty i bicie rekordów szybkości rozpoczynał od nowa :)

b) Mitch otrzymywał jedzenie tylko w czasie treningu z psami, jedzenie o wyższej wartości niż sucha karma, czyli bardzo tu popularny produkt zwany natural balance, a także kurczak, ser, jedzenie dla dzieci (słoiczki) etc.

c) Zero tolerancji dla szczekania i rzucania się na smyczy na widok psa. Oczywiście robiłam wszystko, aby uniknąć niekontrolowanych spotkań z psami, ale nie zawsze jest to możliwe, gdy się trenuje w schronisku pełnym psów. Jedno szczeknięcie i wracaliśmy do jego boksu lub za najbliższe drzwi (zależy, gdzie akurat byliśmy). Time out, czyli krótki czas odosobnienia psa jest niesamowicie efektywny, pod warunkiem jego poprawnego wykonania.

d) Impulse control exercises, czyli ćwiczenia na kontrolę odruchów, m.in.:
> Siad i czekanie na moje ‘ok’ przed każdymi drzwiami, stopniowo otwierałam drzwi szerzej i czekałam dłużej, potem doszli przechodzący obok nas ludzie, potem psy w polu widzenia etc.
> Moje ulubione „leave it”, czyli ‘zostaw to’ – ‘to’ oznaczało jedzenie, zabawki, świńskie ucho, różne zdobycze uliczne, gołębie, psy spotykane na ulicy. Ta komenda jest odmianą „do mnie”, trenujemy w taki sposób, że pies przychodzi do nas zostawiając to, co chcemy, żeby zostawił. Mitch „leave it” opanował do perfekcji, do tego stopnia, że pod koniec treningów, gdy już bawił się z wieloma różnymi psami i czasem, jak to bywa, wywiązywała się awantura (już wtedy nie on był inicjatorem), wystarczyło jedno ‘leave it’ i Mitch odskakiwał jak oparzony i pędził do mnie :)
> Siad zostań i leżeć zostań – od 1sekundy i pół kroku w tył do biegających wokół psów, fruwających w powietrzu zabawek i ja znikająca z pola widzenia.

e) Ważna część treningu to relaksacja. Na początku patrząc na leżącego Mitcha miało się wrażenie, że leży na igłach. Masaż metodą TTouch lub po prostu masaż uszu (receptory), głowy i grzbietu. Na początku głaskałam Mitcha tylko wtedy, gdy był w pozycji leżącej, żeby się zrelaksował i miał pozytywne skojarzenia z pozycją leżącą. Jego firmowa zrelaksowana pozycja to żabka (na zdjęciach) :)

f) Odpowiednie oprzyrządowanie, czyli bardzo tu popularne gentle leader i sensation harness (rodzaj uprzęży), które BARDZO pomagają w ładnym chodzeniu na smyczy i dają większą kontrolę nad psem bez efektów ubocznych, które często występują w przypadku stosowania kolczatek czy łańcuszków zaciskowych.

Uogólniając, trening sprowadzał się do zmiany percepcji – chciałam, żeby Mitch pokochał inne psy, bo wszystkie dobre rzeczy spotykały go w obecności innych psów - jedzenie, masaż, głaskanie, zabawa, spacer etc.

Przez pierwszy miesiąc treningów nie wyszliśmy z sali treningowej. Gdy zaczynałam trening Mitch był za przegrodą po jednej stronie sali, a 40 metrów dalej nieruchomy odwrócony tyłem inny pies, tzw. pies-terapeuta, z trenerem. Dzień nr 1 - kilkusekundowe wyjście zza przegrody – wściekły szczek i rzucanie się na smyczy. Ale stopniowo byliśmy w stanie podejść bliżej z Mitchem, zmienić psa z naprzeciwka, pies nie siedział nieruchomo tylko zaczął chodzić, Mitch był bardziej zrelaksowany. Z reguły trenowałam z nim 1h - 2h pięć – sześć razy w tygodniu, z czego 4 treningi były z innymi psami, a pozostałe bez psów. Po prostu nie zawsze był inny stażysta lub trener na miejscu, żeby pracować z drugim psem. Po około miesiącu treningów możliwe było chodzenie 2 psów z zachowaniem odległości ok. 5-6 metrów od siebie, więc wyszliśmy na zewnątrz ze znajomym psem. Zachowanie odległości było nadal niezbędne, bo pomimo poprawy, podczas kontrolowanego testu, Mitch bez ostrzeżenia zaatakował psa, dobrze, że miał kaganiec, bo polałaby się krew….
Spacer na dworze to dla psa zupełnie nowa sytuacja, więc obniżamy kryteria. Zaczęłam od spacerów przed psem-terapeutą w dużej odległości i dbanie o to, żeby wszystkie obce psy były daleko od nas. Z czasem odległość się zmniejszała, aż doszliśmy do spaceru 2 psów obok siebie, potem zmieniały się psy u naszego boku, przestaliśmy unikać psów obcych i zaczęliśmy się mijać na chodniku.

Moje spacery z Mitchem różniły się od spacerów z psami, które nie reagują na inne psy. Zawsze byłam „uzbrojona” w saszetkę z jedzeniem i kliker. Każdy napotkany pies to ćwiczenie. Mitch patrzy na psa, ja klikam w momencie, gdy on patrzy, a klik oznacza smakołyk, więc Mitch patrzy na mnie, a ja daję mu smakołyk. Jeżeli pies jest skupiony na nas podczas mijania innego psa również nagradzamy.

W treningu pomógł mi przypadek w postaci myszy, którą Mitchie złapał podczas jednej z sesji (w SPCA bywają myszy, akurat wtedy był wysiew). To był przełom, Mitch tego dnia zachowywał się tak, jakby odkrył, że skoro na świecie są MYSZY, to po co zawracać sobie głowę psami :)
Akurat nie było nikogo do pomocy, więc krążyliśmy wokół budynku wypatrując psów, w końcu znaleźliśmy psa i ku mojemu zdumieniu bez żadnej negatywnej reakcji ze strony Mitcha byliśmy w stanie przejść stosunkowo blisko. Widać Mitch ciągle był w stanie upojenia po złapaniu myszy.
W dziale dla kotów kupiłam piszczącą mysz do złudzenia przypominającą upolowaną myszkę. Od tego momentu, wprowadziłam do treningu długą smycz i w momencie, gdy pojawiał się pies, Mitch otrzymywał upragnioną mysz do zabawy. Ponieważ nowe psy były nadal bardziej atrakcyjne od myszy, a na tym etapie treningu nie chciałam, żeby Mitch witał się z innymi psami, zmieniłam kolejność – najpierw wspólny spacer bez obwąchiwania się, a potem zabawa z ukochaną zabawką „w towarzystwie” innego psa. Chodziło o to, żeby nowy pies przestał być nowy.
Potem długą smycz zamieniłam na krótką plus kaganiec z dziurą z przodu (na smakołyki) - na tym etapie wprowadziłam kilkusekundowe pozdrowienia innych psów. Ładne powitania były nagradzane takim aplauzem jakby Mitch zdobył właśnie złoty medal i oczywiście smakołykiem, a zbyt intensywne kończyły minutowym odosobnieniem za drzwiami.
Kim, moja mentorka i jeden z najlepszych treserów w Kalifornii, zadecydowała o zdjęciu kagańca i puszczeniu Mitcha wolno z jej psami, Bichonami (małe, białe, kudłate).
Mitch nie wiedział co robić, nie wiedział jak się bawić. Pochwałami, krótkimi odosobnieniami, jedzeniem, ostrzeżeniami, komendami, nagrodami powoli wypracowaliśmy całkiem ładny styl zabawy.
Gdy pierwszy raz bawił się, naprawdę bawił się, jeszcze trochę „za ostro” z innym psem, miałam łzy w oczach. Od połowy stycznia Mitch bawił się z wieloma psami, został też psem terapeutycznym dla innych psów. Jego ulubione psy to psy pasterskie, które mają dość specyficzny styl zabawy i Mitch pewne zachowania, nie do końca przeze mnie i inne psy lubiane, od nich przejął. Ale generalnie poprawa jest ogromna. Ładnie wita się z psami, robi przerwy podczas zabawy, świetnie odczytuje mowę ciała innych psów.
W połowie lutego został przeniesiony do oficjalnej części schroniska (tej ładnej), a ja zajęłam się wyszukiwaniem kandydatek na współlokatorki. Jego pierwszą współlokatorką była nieśmiała Custard, dwa razy od niego większa, z którą bardzo się lubili, ale nie bawili razem, więc przeniosłam go do ślicznej Cuddles (mieszanka owczarka australijskiego), z którą się uwielbiali. Mitch nadal był pełen werwy, ale odkąd zamieszkał z Cuddles tyle czasu spędzał na zabawie, że przestał biegać jak szalony w sali treningowej. No chyba, że był tam razem z Cuddles :) Cuddles została adoptowana, zeswatałam Mitcha z Joy. Mitch od początku był nią zachwycony, Joy odnosiła się z rezerwą, ale podczas drugiego spotkania coś między nimi zaiskrzyło i Joy wprowadziła się do Mitcha :)

Spacery na dworze to również niesamowity postęp w porównaniu do początków naszej współpracy. Coraz częściej byliśmy w stanie minąć na chodniku obcego psa praktycznie bez żadnej reakcji ze strony Mitcha, ale zdarzały się też takie dni….gdy psy nadal były w centrum zainteresowania. Od momentu przeprowadzki do centrum adopcyjnego wyprowadzali go na spacery głównie wolontariusze, i choć przechodzą liczne szkolenia, nie każdy radzi się z psami tego pokroju.

Ja pomogłam Mitchowi, a Mitch pomógł mi. Gdy zaczynałam z nim trening, Kim powiedziała, że jeżeli poradzę sobie z Mitchem, to poradzę sobie z każdym psem. To nie jest do końca prawda, ale rzeczywiście nauczyłam się podczas treningów z nim bardzo dużo. Dzięki Mitchowi zyskałam uznanie i zaufanie doświadczonych trenerów z dużym stażem. Moje uprawnienia stażystki zwiększyły się ponad standardowe. To miłe, nawet bardzo. I motywujące, bo teraz oczekiwania i wymagania wobec mnie są wyższe. Paradoksalnie, myślę, że pomogło mi stosunkowo małe doświadczenie w pracy z tego typu psami. Moim celem od początku była pełna rehabilitacja Mitcha, co wg wielu trenerów może nie było niemożliwe, ale bardzo nierealistyczne.

Wszyscy powtarzali mi, że to ja powinnam adoptować Mitcha, bo jest do mnie taki przywiązany (to fakt) i znam go jak nikt inny i wiem jak z nim postępować. Uwielbiam Mitcha i bardzo przejmuję się jego losem, ale nie mogę adoptować każdego psa, którego dłużej szkolę. W końcu nie po to, to robię.

Mitch otrzymał specjalny formularz adopcyjny, żeby już na pierwszym etapie selekcji odrzucić niewłaściwe osoby i tym samym uniknąć kolejnego rozczarowania w jego życiu. Wymagania były dość wysokie, preferowane były osoby, które wcześniej miały teriery, wymagany był duży ogród, dog walker (osoba trudniąca się wyprowadzaniem psów) lub min. 2h dziennie spacerów/zabaw z Mitchem, aktywny tryb życia, udział w szkoleniach z Mitchem, potencjalna rodzina musiała opisać swój dzień z Mitchem. Mitch wygląda niewinnie i osobom, które go nie widziały biegającego, trudno sobie wyobrazić ile energii drzemie w tym małym ciałku, w przeciwieństwie do np. próbującego cię przewrócić ze szczęścia labradora, gdzie od razu wiesz z jakiego rodzaju „problemami” masz do czynienia :)

Pewnie część osób uważa, że przesadzamy, ale tak jak za pomocą nowych skojarzeń (pies = jedzenie lub zabawa) i konsekwencji (szarpię się na smyczy = koniec spaceru, idę ładnie na smyczy = smakołyki, miły głos, głaskanie, zabawa), tak samo kilka złych doświadczeń i wracamy do punktu wyjścia lub w jego pobliże :) Nie wiemy, co spowodowało jego zachowanie, zresztą to nie ma aż takiego znaczenia.
Najważniejsze, że treningi okazały się skuteczne.

7 marca 2009 Mitch znalazł nową rodzinę i przeprowadził się do doliny Napa, krainy wina.
Spędziłam kilka godzin z jego nową rodziną opowiadając o Mitchu i ucząc ich instrukcji obsługi mojego pupila. Spełniali w zasadzie wszystkie kryteria i wydawali się bardzo mili. Oczywiście uroniłam kilka łez, gdy żegnałam się z bardzo zdezorientowanym Mitchem, w końcu spędziliśmy razem ponad 4 miesiące i bardzo się ze sobą zżyliśmy……

The end.

Happy end :)

2009/03/23

Rituals

Amerykanie i nie tylko oni, często pytają mnie, czy tęsknię za Polską.
No cóż, ku mojemu ogromnemu zdziwieniu nie…..ciągle nie.
To pewnie zasługa tego niesamowitego miasta, klimatu, słońca, tego, że robię to co kocham i żyję tak jak zawsze chciałam żyć. I najwspanialszego wynalazku jakim jest Skype :)
Co nie oznacza, że nie brakuje mi pewnych osób i rzeczy. Rodzina i przyjaciele są poza konkurencją w poniższym zestawieniu :)

Najbardziej brakuje mi….kanap :)
Nie, żebyśmy w Kalifornii na podłodze spali i na pufach siedzieli, kanap tu pod dostatkiem:) Brakuje mi kanap przyjaciół, a zasadzie całego pakietu – siedzenia na kanapie, wina (ulubione Sauvignon Blanc) lub herbatki (tu zielona sypana, tam czarna z torebki z miodem i cytrynką) lub kawki (w pięknych filiżankach, a czasem po turecku w kubku ;)) i ROZMÓW o wszystkim i o niczym. Naszych małych rytuałów.
Nocnych zakupów z moją najlepszą przyjaciółką w naszym całonocnym hipermarkecie. Koniecznie na ok. godzinę przed zamknięciem kas. Pusty sklep i pełna koncentracja na zadaniu – zrobieniu dużych zakupów.
Kawy i ciasta marchewkowego w mojej ulubionej kawiarni. Choć teraz pewnie byłoby mi ciężko wytrzymać w zadymionym pomieszczeniu. Kalifornia jest tak wolna od dymu, że trudno będzie mi się przestawić na miejsca, w których wolno palić.
Rozmów w kuchni w rodzinnym domu. Nawet nie samego domowego jedzenia, bardziej wspólnego spożywania posiłku. Poniedziałkowych wieczorów z Szymon Majewski Show. Rozmów o polityce i wspólnego żartowania z bieżących wydarzeń, choć tu na ratunek przychodzi Skype. Dni urodzin najbliższych mi osób, gdy chciałabym być z nimi. Moich miejsc w Warszawie. Piątkowego „Co jest grane”.
Dużo? Chyba nie aż tak dużo. Ale na najbliższy wyjazd do Polski bardzo już się cieszę :)

2009/02/28

Dominika w przedszkolu :)

Najchętniej opisałabym związki damsko – męskie, bo w tej "dziedzinie" dostrzegam spore różnice kulturowe. Ale na razie skandalu nie potrzebuję, więc temat odkładam na półkę ;)

Luty upłynął pod znakiem deszczu, szałowych kaloszków - w San Francisco panuje moda na ciekawe kalosze, byle deszczyk i dziewczyny wskakują w kolorowe kaloszki :) i intensywnej pracy z psami różnych ras i w różnym wieku.

Nie mogę skończyć postu, który zaczęłam pisać ponad tydzień temu. Post dotyczy Mitcha, mojego fantastycznego psa, którego rehabilitowałam i szkoliłam w ramach stażu. Historia Mitcha ma być opublikowana w gazecie, ale ciągle brakuje nam zakończenia, czyli po amerykańsku idealnej rodziny adopcyjnej, a po polsku idealnego właściciela. I chyba właśnie to powstrzymuje mnie przed opublikowaniem tego postu. „Nabór” trwa, więc mam nadzieję, że już wkrótce Mitchie przeprowadzi się do swojego nowego domu.


W lutym odbywałam praktykę w przedszkolu dla szczeniaków do 6 m-ca życia.
Właścicielki są również absolwentkami Akademii i bardzo chętnie zgodziły się na eksperymentalny staż. Szczeniaki są odbierane przez pracowników przedszkola z domów między godz. 10 i 12, z reguły 3 osoby objeżdżają San Francisco. Ok. godz. 12 wszyscy są na miejscu i szczeniaki podzielone na 4 grupy rozpoczynają dwugodzinne harce. Brzmi niewinnie, wręcz słodko, bawiące się szczeniaczki, cóż za rozkoszny widok. Buzie aniołków, dusze diabełków :)
Praca na najwyższych obrotach, bo szczeniaki ciągle wdają się w jakieś bójki, awantury, dyskusje, ten się boi, ten upodobał sobie ofiarę i ciągle atakuje tego samego psa, inny nie dopuszcza innych psów do miski z wodą etc. Jasno umaszczone szczeniaki ciągle są umazane krwią, bo w zabawie gubią się mleczaki :) Pierwszego dnia wyszłam z bólem głowy, co naprawdę rzadko mi się zdarza.
Ale miejsce jest fenomenalne, trudno wyobrazić sobie lepszą socjalizację w tym super ważnym dla psa okresie. Wszyscy trenerzy posyłają swoje szczeniaki do tego przedszkola (jedyna taka specjalistyczna placówka w SF). Czasem zapraszane są dzieci w ramach programów edukacyjnych dla szkół i trenują szczeniaki, a przy okazji każdy dużo korzysta i świetnie się bawi. Dzieci uczą się jak postępować z psami, co wolno, a czego nie wolno robić. Jest to też doskonała terapia dla tych dzieci, które boją się psów. A szczeniaki oswajają się z dziećmi, niektóre wychowują się w domach bez dzieci i w ten sposób uzupełniają swoją psią edukację.
Trening z pojedynczym szczeniakiem nie różni się aż tak bardzo od treningu (np. nauka komend) z psem dorosłym. Ale trening szczeniaka otoczonego 15 innymi szczeniakami, to już jest wyzwanie. Główny nacisk jest kładziony na psie maniery w stosunku do innych psów, czyli ładne powitanie, ładna zabawa bez np. szarpania za ucho lub łapania zębami za skórę na szyi i próby przeciągnięcia innego psa przez salę.
Nie tolerujemy też zachowań samolubnych, czyli strzeżenia zabawek, osób, miski z wodą, innego psa. Część szczeniaków chodzi na zajęcia wieczorem lub w weekendy do różnych szkół, na których uczą się komend (siad/stój/leżeć, zostaw to), przychodzenia na zawołanie etc., tutaj z nimi to ćwiczymy przy okazji zabawy.
Pracując ze szczeniakami, obserwując ich różne style zabawy, zachowania, można się wiele dowiedzieć o mowie ciała psów, co bardzo pomaga przy pracy z psami dorosłymi.
W moim przypadku praca z grupą szczeniaków była wstępem do dalszego etapu stażu - pracy z grupą psów (8 -10 psów) na dworze. Od czwartku towarzyszę Natalie, która ma dość dużą firmę zajmującą się wyprowadzaniem psów. W czwartek też wróciłam z bólem głowy :)
Zajęcie o tyle trudniejsze, że mamy do czynienia z dorosłymi psami. Pierwsze wyzwanie to objechanie wszystkich domów i zebranie wszystkich pasażerów, tak, żeby przy okazji wsiadania nowego psa nie uciekły nam inne. Szczeniaki podróżują w transporterach, dorosłe psy luzem. A że jesteśmy w Stanach, mówimy o podróżowaniu w vanach i truckach.
Niektóre psy podróżują z przodu (tzn. na siedzeniu za kierowcą), bo antagonizują resztę, ciągle szczekają etc. Natalie zabiera swoje psy do Fort Funston. Ogromny teren – park nad oceanem, bardzo popularne miejsce wśród dog walkerów (osób trudniących się wyprowadzaniem psów). Przepiękny park i wspaniałe widoki. I setki psów. Tutaj przekonałam się, że trudne jest czasami stosowanie pozytywnych metod i kar polegających na krótkim odosobnieniu (tzw. time out), gdy ma się pod opieką 10 psów, jest się na otwartym terenie, a wokół pełno dog walkerów z podobnymi liczebnie grupami. Psy są bez smyczy, niektóre, te „szukające guza” i z reguły nowe psy, mają przypiętą smycz, żeby mieć nad nimi większą kontrolę na wypadek złego zachowania lub samowolnego oddalenia się od grupy. Po 1,5h psy są wybiegane, zmęczone i szczęśliwe. A my razem z nimi :)

2009/02/04

Kraj Shakiry

W schronisku było zimno, spałam w 3 bluzach i pod 4 kocami, ale za to jak zabita, obudziły mnie dopiero o 8 rano ujadające pod oknem psy. Kolejna wyprawa w głąb tropikalnego lasu, tym razem z Hektorem, udało nam się nawet trochę pobłądzić :) Na wieczór zaplanowane były tańce - salsa, samba merengue i bachata z przyjaciółmi Miltona, z którym w międzyczasie zdążyliśmy się zaprzyjaźnić. Milton studiuje turystykę i naprawdę nazywa się Jeronimo. Pochodzi z bogatej i znanej rodziny. Po przeprowadzce rodziców do Bogoty 3 lata temu, ze względów bezpieczeństwa (porwanie dla okupu), zmienił imię i nazwisko. Nie do końca gwarantuje to bezpieczeństwo, ale jak dotąd Milton vel Jeronimo porwany nie został. Z drugiej strony, od czasu objęcia rządów przez Uribe wiele zostało zrobione dla poprawy bezpieczeństwa i reputacji kraju, o czym sami mogliśmy się przekonać.

Noc upłynęła nam na tańcach przy narodowych trunkach: aguardiente i rumie. Podstawy salsy opanowałam na miesięcznym kursie w Polsce kilka lat temu. Ale oprócz kilku wypadów do latynoskich klubów w SF, salsy nie tańczyłam. Tej nocy, pod okiem kolegów Miltona, którzy salsę wyssali z mlekiem matki, chyba przeskoczyłam kilka poziomów :) Tańczyliśmy do czwartej nad ranem, pobudka następnego dnia nie należała do najłatwiejszych. Ale jakoś udało nam się zebrać, Jon co prawda przez ponad godzinę (sic!) pakował swój plecak, a w końcu i on był gotowy i ruszyliśmy w trasę – taksówką na dworzec autobusowy. Miałam wrażenie, że pół dworca wiedziało dokąd jedziemy, spory tłumek podprowadził nas do właściwego stanowiska. Następny przystanek to Montenegro, a potem Finca Cana Brava polecona przez znajomą Roberty. Finka, czyli willa z ogrodem, w przypadku Zona Cafetera położona wśród plantacji kawy, bananów, cytryn etc.
Bardzo ucieszyliśmy się z ceny biletu autobusowego 2,5$, zapomnieliśmy tylko, że autobusy dzielą się na te szybkie i poruszające się drogami ekspresowymi i te zabierające każdego napotkanego człowieka. My przypadkowo wybraliśmy wariant drugi, więc podróż nam się przeciągnęła. Jon miał chorobę lokomocyjną, chyba bardziej ze względu na wlane w siebie ilości alkoholu niż kręte górskie drogi i szybką jazdą. Ale to Jon zorientował się, że jesteśmy w Montenegro, gdy już prawie z niego wyjeżdżaliśmy:) Ciąg dalszy był zabawny. Na placu, zapewne Simona de Bolivar, zaparkowane były jeepy. Wydawałoby się, że maksymalnie już wypełnione ludźmi, głównie uczniami, ale ciągle jakoś znajdowało się miejsce, w środku bądź na zewnątrz, i rurka do złapania się dla kolejnego pasażera. Kilka osób pomogło nam zlokalizować właściwego jeepa, następnie samozwańczy przewodnik pomógł nam zrobić w ciągu 15 min zakupy w 3 sklepach komenderując paniami sklepowymi, torując nam drogę i poganiając sprzedawców. Brak znajomości angielskiego jakoś nie stanowił przeszkody w porozumieniu się:) Jazda jeepem na stojąco razem z piętnaściorgiem dzieci przez plantacje kawy, bananów, cytryn była bajeczna. Był ciepły wieczór, wiatr rozwiewał nam włosy, w powietrzu unosił się zapach lata, to był jeden z najfajniejszych momentów tej wyprawy. Całe szczęście, że nasza finca była prawie na końcu trasy, ponad pół godziny niesamowitej frajdy. Na miejscu okazało się, że pan domu przebywający w Bogocie zapomniał poinformować ludzi pracujących w gospodarstwie o naszym przyjeździe, ale skoro byliśmy znajomymi właścicieli zajęto się nami bardzo troskliwie. Noc była bardzo ciepła, kolację jedliśmy na dworze wśród papug i egzotycznej roślinności. W łazience nie było okna (planowo), za to sporo pająków i coś co przypominało wyglądem duże karaluchy. Cokolwiek to było, nie zniechęciło mnie do zasypiania przy otwartych drzwiach, szkoda było mi opuścić koncert żab i świerszczy…
Rano, oczywiście jeepem, pojechaliśmy do Parque Nacional del Cafe, dumy Kolumbijczyków. Park jest tematyczno-rozrywkowy, w sumie wart zobaczenia, choć znajomość hiszpańskiego jest tu bardzo wskazana, bo nie ma tłumaczeń na język angielski. Wieczorem odbyliśmy jeszcze jedną podróż jeepem do Cana Brava, a stamtąd pojechaliśmy do Salento, uroczego małego miasteczka z zabudową typową dla tego regionu, tzw. pueblo paisa, w którym czas się zatrzymał, nieco sztucznie jak sądzę. Hotel, w którym mieliśmy nocować bardzo podwyższył ceny, na szczęście, tradycyjnie już, pan polecił nam tańszego sąsiada. W Salento po raz pierwszy od wyjazdu z Bogoty zobaczyliśmy „białego człowieka mówiącego po angielsku” :) Brzmi to zabawnie, ale przez to, że nie nocowaliśmy w hostelach, tradycyjnym miejscu noclegu backpackers, czyli osób podróżujących z reguły kilka – kilkanaście miesięcy z plecakami po świecie, nie spotkaliśmy nikogo z Am. Północnej, Australii/Nowej Zelandii, RPA czy Europy. Ostatni punkt programu to Dolina Cocora, połączenie Szwajcarii z akcentami klimatu strefy równikowej. Rosną tu wysokie i smukłe palmy woskowe, podobno jedyny tego typu widok na świecie. Przepiękny park, warto było wstać o świcie, żeby je zobaczyć.
Gdy wróciliśmy do miasteczka (jeepem, a jakże), przecieraliśmy oczy ze zdumienia. Dekoracje te same, tylko aktorzy wyszli na scenę. Wszystkie okiennice pootwierane, pełno sklepików, straganów z rękodziełami, wyrobami artystycznymi, kawą etc. Dobrze, że nie mieliśmy za dużo czasu, bo było w czym wybierać :)
Gdy dojechaliśmy na lotnisko, lekko przeraził nas widok tłumu czekającego na odprawę. Na szczęście okazało się, że Kolumbijczycy odprowadzają swoich bliskich całymi rodzinami, na jednego pasażera przypadało trzech dorosłych i pięcioro dzieci :)
Lot do Bogoty (z Pereiry) trwał 25 minut, samolot wyglądał jakby właśnie wyszedł z fabryki. Avianca, po pamiętnym locie LAN z Nowego Jorku do Toronto, została moją kolejną ulubioną linią lotniczą z Ameryki Południowej.
Odprawa paszportowo-celna w Bogocie to osobna historia, dobrze, że nasz samolot był dość pusty i pora była późna, więc ruch na lotnisku mały, ale i tak całość zajęła 3h przy 20 pracownikach lotniska odprawiających ok. 60 osób. Kilka rozmów, losowe, bardzo szczegółowe sprawdzanie bagaży + kolejna pogawędka, kilka kontroli bagażu podręcznego – 2 razy maszyna, 1 raz człowiek, 5 razy sprawdzano mi paszport. Pamiętam różne kontrole graniczne sprzed czasów Unii Europejskiej, a także cykl reportaży p. Edwarda Miszczaka poświęcony Polakom przebywającym w więzieniach Ameryki Łacińskiej za próbę przemytu narkotyków, więc nie było to dla mnie aż takie zaskoczenie, ale Amerykanie nie mogli wyjść ze zdumienia.

Kolumbia jest najpiękniejszym krajem w jakim byłam i mam niedosyt. Niedosyt spowodowany brakiem czasu na zobaczenie innych części Kolumbii oraz brakiem znajomości hiszpańskiego. Zainspirowana przez znajomych postanowiłam wyjechać na kilka – kilkanaście tygodni do kraju Ameryki Środkowej lub Południowej na intensywny kurs hiszpańskiego i salsy lub tanga. Tango i Argentynę podsunęła mi kilka dni temu Ewa z Nowego Jorku, która też ma podobny plan :) Ja myślałam o Kubie zanim wszystko tam się zmieni, ale….na razie jestem w San Francisco, które jest niezmiennie fantastyczne.


Na koniec w punktach o tym, co mnie zaskoczyło:

a) Sprzedaż minut komórkowych. Minuty sprzedawane są wszędzie: na ulicy, w sklepach, w taksówkach, nawet w najbardziej zapomnianych miejscach kraju. Osoby, którym nie starcza minut, jakie posiadają w wykupionym przez siebie abonamencie, kupują minuty od osób, które w jakiś sposób zdobywają telefony komórkowe z abonamentem przeznaczonym dla firm, czyli posiadającym 1000, 2000 i więcej minut.
b) Kwiat narodowy to orchidea.
c) W niedziele 120 km ulic Bogoty przekształca się w trasy rowerowe. Oprócz tego Bogota ma bardzo rozbudowaną sieć ścieżek rowerowych.
d) Powietrze w Bogocie jest bardzo zanieczyszczone.
e) Wymieniając pieniądze w kantorze, czy banku przy każdej transakcji należy pozostawić odcisk palca wskazującego oraz podać szczegółowe dane, niezbędny jest też paszport.
f) Istnienie grup społecznych (estratos). W Kolumbii jest siedem grup społecznych, od estratos 0 obejmującej część społeczeństwa, żyjącą w skrajnym głodzie i nędzy, po estrato 6 - śmietankę kolumbijskiego społeczeństwa, żyjącą w pięknych rezydencjach, w bezpiecznych i czystych dzielnicach, wśród egzotycznej roślinności. Estratos ustalają ceny wody, gazu, prądu i telefonu.
g) W restauracjach i barach obowiązuje zakaz palenia papierosów.
h) Motocyklista ma obowiązkowo kamizelkę odblaskową z widocznym numerem rejestracyjnym, numer jest też na kasku ( z tyłu)
i) Kolumbijczycy w dbaniu o zęby dorównują Amerykanom.
j) Niż demograficzny to w Kolumbii nieznane pojęcie, tabuny dzieci na każdym kroku.
k) Czyścibut to bardzo popularny zawód.

2009/02/03

El Dorado

Ten post zaczęłam pisać na lotnisku w Bogocie, więc zaczynał się następująco….

Siedzę na lotnisku w Bogocie, zmęczona, ale bardzo szczęśliwa. Kolumbia to najpiękniejszy kraj jaki zwiedziłam. Raj na ziemi. Decyzję o wakacjach w Kolumbii podjęłam tydzień przez wylotem. Główny powód to konieczność ponownego wjechania na teren USA, właśnie minęło 6 miesięcy mojego pobytu w Stanach. Pomysłów na to, gdzie i jak przekroczyć granicę miałam mnóstwo, począwszy od kilkugodzinnego wyjazdu do Meksyku (słynne przejście graniczne San Diego/ Tijuana) po wyjazd do Kanady na narty i tym samym spełnienie mojego marzenia -szusowania po stokach Whistlera. W 2010r. będzie tam rozgrywana część konkurencji podczas Zimowych Igrzysk Olimpijskich.

Kolumbia była takim uśpionym marzeniem, które zakiełkowało, gdy Roberta - poznana podczas zeszłorocznych wakacji na Sri Lance, zaprosiła mnie do siebie. Roberta pracuje dla Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, jest ważną personą w kolumbijskiej misji Czerwonego Krzyża. Według przewodnika dla podróżników Lonely Planet, Kolumbia kilka lat temu należała do ścisłej czołówki najniebezpieczniejszych państw świata. Gangi narkotykowe, organizacje paramilitarne (m.in. FARC, AUC) okupujące część kraju, porwania wewnętrzne i turystów zagranicznych, to wszystko sprawiło, że Kolumbia nadal jest uważana przez MSZ poszczególnych państw za kraj wysokiego ryzyka.
Razem ze mną na wyprawę wybrał się Jon, Amerykanin, którego poznałam na meetupie podróżników. Jon wybierał się pod koniec stycznia do Cartageny, najbardziej turystycznej, karaibskiej części Kolumbii, i postanowił rozszerzyć trasę podróży o Bogotę i Zonę Cafeterę, czyli miejsca, do których ja planowałam się wybrać.
W przeciwieństwie do mnie, dość nieświadomej potencjalnych zagrożeń, Jon był tak doskonale poinformowany o czyhających na nas na każdym kroku niebezpieczeństwach, że czasem zastanawiałam się, dlaczego wybrał Kolumbię?
Ja dopiero w samolocie przestudiowałam przewodnik Lonely Planet (własność Jona). Oczywiście słyszałam o porwaniach i Ingrid Betancourt, ale moja wizja Kolumbii diametralnie różniła się od wizji Jona. Czasem ignorancja jest zbawienna, pewnie gdybym miała wiedzę, którą miał Jon
(i jego, bardzo typowe dla Amerykanów, zaburzenia obsesyjno – kompulsywne), to nie jestem pewna, czy zdecydowałabym się na Kolumbię, tracąc tym samym bardzo wiele, bo to cudowny kraj. Poza tym na miejscu była Roberta, która z ramienia Czerwonego Krzyża rozmawia z FARC i innymi organizacjami paramilitarnymi – idealne źródło wiarygodnych informacji i moja gwarancja bezpieczeństwa. Tak jak w szpitalach lepiej unikać rozmów z pacjentami, tzw. „horrorków szpitalnych”, tak dobrze jest mieć dystans do dobrych rad podróżników, którzy nigdy w Kolumbii nie byli.
Jon ustalił z rodziną specjalne hasło na wypadek porwania, codziennie dzwonił (przynajmniej na początku), wysyłał emaile z informacją gdzie jest etc. Na fali jego 'paranoi' ja też wysyłałam 2 emaile do Rodziców, chyba po raz pierwszy w życiu (w czasie wakacji) :)

Moje krótkie wakacje obejmowały 8 pełnych dni, za mało na ten niesamowity kraj, ale i tak jestem pod wrażeniem tego, ile udało nam się zobaczyć.
Do Bogoty przylecieliśmy o 5 rano (lot z przesiadką w Houston, w sumie ok. 9h w powietrzu). Na lotnisku funkcjonuje punkt informacyjny, w którym po podaniu adresu, otrzymuje się wydruk z ceną za taxi. Fantastyczne rozwiązanie dla ciągle wystraszonego turysty. Zgodnie z zaleceniami przewodnika zablokowaliśmy wszystkie drzwi taksówki, łącznie z drzwiami kierowcy. W Kolumbii i innych krajach Ameryki Łacińskiej zdarzają się tzw. przejażdżki milionera. Do taksówki dosiada się, najczęściej na światłach, nieproszony i uzbrojony gość i zamawia kurs śladem bankomatów. Sponsorem wycieczki jest oczywiście właściwy pasażer. Pod koniec pobytu nie dość, że nie blokowaliśmy drzwi, to często były otwarte wszystkie okna :) W Kolumbii jest bardzo logiczny system oznaczenia ulic – podział na Carreras i prostopadłe do nich Calles, oprócz tego są Avenidas, które czasem nakładają się na Calle, czasem na Carrera. I tak adres mieszkania Roberty Carrera 4, No 70-68, oznacza, że dom jest przy Carrera 4, najbliższa przecznica to Calle 70 i dom jest oddalony 68 metrów od tej przecznicy. Prawda, że proste? Roberta powitała nas pysznym śniadaniem ….i włoską kawą. Kolumbia jest drugim na świecie producentem kawy, ale sztuki palenia i parzenia kawy nie opanowali. Wszechobecna TINTO smakuje jak kawa w podrzędnym przydworcowym barze :)
Pierwszy dzień spędziliśmy na rozmowach, na zwiedzaniu Bogoty, na zapewnianiu (Jona) przez Robertę, że Kolumbia jest bezpiecznym krajem :) Bogota liczy 7 mln mieszkańców. Miasto jest położone na wys. 2650 m n.p.m., po nocy spędzonej w samolocie oddech nam się trochę urywał, gdy spacerowaliśmy po uroczej Candelarii, a potem po wzgórzu Monserrate. Dużą część Bogoty stanowią dzielnice biedne i bardzo biedne, niektóre coś a la favelas w Rio de Janeiro. Pracownicy Czerwonego Krzyża – w sumie misja liczy ponad 50 cudzoziemców, czyli sporo, mają dopiero od 2 tygodni zniesiony zakaz jazdy autobusami miejskimi TransMilenio (pod warunkiem, że nie wybiorą się w rejony niebezpiecznie, czyli m.in. do dzielnic położonych na pd. Bogoty). W drodze powrotnej zdecydowaliśmy się na zbiorowe szaleństwo i przejechaliśmy się autobusem TransMilenio. Roberta po raz pierwszy w życiu :) Dla ścisłości Transmilenio nie jest żadnym kosmicznym autobusem. Owszem ma wydzielone pasy, przystanki przypominają wyglądem małe terminale, a autobusy są nowoczesne, ale główny atut tych autobusów to bezpieczeństwo. Na życie noce w Zona Rosa nie starczyło nam już sił :)
Następnego dnia wybraliśmy się do miejscowości pod Bogotą – Zipaquira, na zwiedzanie miasteczka i głównej atrakcji – podziemnej katedry solnej. Nasza przewodniczka bardzo starała się mówić wolno i wyraźnie po hiszpańsku, ale i tak skończyło się na tłumaczeniu przez Robertę. Znajomość hiszpańskiego jest w Kolumbii i innych krajach Ameryki Południowej niezbędna. Ja hiszpańskiego nie znam, ale na szczęście moja znajomość włoskiego bardzo nam się przydała. Jon zareklamował się jako władający nieźle po hiszpańsku, często podróżuje do Ameryki Środkowej, uczy się hiszpańskiego od 2 lat, brzmiało obiecująco. W praniu wyszło, że niestety hiszpański Jona nie jest jego najmocniejszą stroną, żeby nie powiedzieć piętą Achillesową. Na plus trzeba mu zaliczyć niezłomność z jaką próbuje konwersować. Niezła była z nas para, ja nie znając języka rozumiałam więcej, więc tłumaczyłam i byłam naszym uchem, Jon był naszym rzecznikiem. Czasem z sukcesem, czasem okazywało się, że jego wysiłki językowe przynosiły zupełnie odmienny rezultat.

Gdy kilka dobrych lat temu podróżowałam przez miesiąc po Turcji, magicznym zaklęciem wywołującym uśmiech na twarzy i otwierającym wiele drzwi, był Roman Kosecki, Galatasaray Stambuł. W Kolumbii piłka nożna jest potęgą, ale żaden Polak nie grał/nie gra. Roberta, mimo, że jest Włoszką i lubi piłkę nożną, nie orientowała się w lokalnych gwiazdach piłkarskich. Pozostał Papież JP II jako punkt odniesienia, ale i tak część Kolumbijczyków słysząc Juan Pablo II mówiła: Roma? Niekwestionowanym autorytetem ponad podziałami jest Simon Bolivar, bohater walk o wyzwolenie Ameryki Południowej spod władzy Hiszpanów, chyba każdy główny plac w tym kraju nosi nazwę Plaza de Bolivar. Rzeczywiście Simon się sprawdzał jako zaklęcie :)

Udało nam się znaleźć tanie połączenia lotnicze do Pereiry, jednej z trzech stolic tzw. Zona Cafetera, czyli krainy kawy. 30 minut samolotem zamiast 8h autobusem. Autobus to podstawowy środek transportu w Kolumbii. Są różne rodzaje, od ekspresowych klimatyzowanych po gruchoty zabierające każdego chętnego pasażera z drogi. Pereira nie jest pięknym miastem, zresztą żadne z trzech miast (Armenia, Pereira, Manizales) nie zachwyca, wszystkie zostały mocno zniszczone w licznych trzęsieniach ziemi.
Wg naszego przewodnika Miltona, Pereira jest licznie odwiedzana przez zagranicznych turystów, ale wydaje nam się, że trochę inną skalą mierzymy liczebność turystów. Zdecydowanie nasza obecność była wydarzeniem, bardzo się wyróżnialiśmy na tle niskich Kolumbijczyków o ciemnej karnacji. Na ulicach tłumy, wszyscy wszystkim handlują, część sklepów, sklepików i straganów zajmuje dużą część chodników. Przedzieranie się z bagażami przez tłum stanowi pewne wyzwanie. Ja zapakowałam się w pożyczoną od kolegi Jona torbę na kółkach, która była równocześnie bardzo niewygodnym plecakiem. I choć wg Jona prawie popełniłam przestępstwo, to bagaż ciągnęłam za sobą za wyjątkiem polnych dróg. Bardziej niebezpieczne było, miejscami konieczne ze względu na zatarasowany chodnik, spacerowanie ulicą ze względu na ryzyko potrącenia. Kolumbijczycy przepisy drogowe może i znają, ale rzadko przestrzegają, często mylą drogi z torem przeszkód. Poza tym miasta są monitorowane, na ulicach widzi się dużo policji i wojska.
Hotel polecony przez Lonely Plant zakończył działalność, postanowiliśmy udać się do izby turystycznej. Okazało się, że izba z kolei zmieniła siedzibę od czasu publikacji naszego przewodnika, dostaliśmy nowy adres i przy współpracy tubylców kierujących nas mniej więcej w tym samym kierunku dotarliśmy pod wskazany adres. Jon oczywiście podejrzewał każdą pomagającą nam osobę o niecne zamiary :)
Nie byliśmy do końca pewni, czy jesteśmy we właściwym miejscu, bo nigdzie nie było tabliczki z numerem budynku, czy szyldu.

Gdy tak kręciliśmy się w miejscu podeszła do nas Aura, w zasadzie powinnam napisać, że niebiosa zesłały nam anioła w postaci Aury. Okazało się, że dzieliła nas przecznica od dzielnicy zakazanej dla turystów, zwłaszcza tak obładowanych jak my. Aura znalazła izbę turystyczną, naprawdę świetnie ukrytą przed światem, i została naszym tłumaczem. W ogóle spotkanie z Aurą zakończyło się happy endem dla obu stron, tak świetnie spisała się w roli tłumacza i pomocnika, i tak mało osób zna w Pereirze angielski, że pod koniec rozmowy otrzymała propozycję pracy jako tłumacz :)

Ludzie w Kolumbii są niesamowicie życzliwi, nie nachalni, nie obrażają się, gdy nie wybierze się ich restauracji, czyli linii autobusowej. Co więcej, często zdarzało nam się, że polecali nas znajomemu, wskazywali drogę do innej linii autobusowej, podprowadzali do sąsiada etc., wspaniała cecha.
Moje blond włosy, niebieskie oczy i mój wzrost, to wszystko wzbudzało zainteresowanie, ale ani razu nie spotkałam się z natarczywością ze strony kolumbijskich mężczyzn. Bardzo grzecznie pytali po kilku minutach rozmowy, często za pomocą tłumacza, czy mam chłopaka :) Roberta, ładna długowłosa blondynka, opowiadała, że podczas rozmów z szefami grup paramilitarnych prawie zawsze pada pytanie, czy ma chłopaka. Zdarzyło jej się też, gdy odpowiedziała twierdząco, że niezrażony „wojak”, pytał, „ale czy masz kolumbijskiego chłopaka?” :) Zawsze gotowi do usług :)

W punkcie informacyjnym nikt nie mówił po angielsku, na szczęście nasz anioł wszystkim pokierował, dostaliśmy adres do zaufanego hotelu (specjalna cena :)). Aura zweryfikowała nasze plany pod kątem ich powodzenia i możliwości realizacji, okazało się, że nasz plan wycieczki do Parku Ucumari był mocno niedopracowany, brakowało podstawowego elementu – przewodnika. W sumie powinnam wiedzieć, że do dżungli wybiera się z przewodnikiem, ale przyzwyczajona do oznakowanych tras i szlaków zupełnie o tym nie pomyślałam. Nasz przewodnik, dwudziestoparolatek Milton zjawił się w ciągu 5 minut. Bardzo sympatyczny. Pożegnaliśmy się ze wszystkim pracownikami, na odchodne dostaliśmy prezenty - 3 foldery reklamowe oraz wizytówkę pana dyrektora z informacją, że zawsze możemy zadzwonić, gdy będziemy w potrzebie.
Hotel 2-3 gwiazdkowy. W hotelu była kaplica, to podobno standard, i dużo krat, też standard :)
Wieczorem wybraliśmy się na rum z colą. Hotel był położony blisko Plaza de Bolivar, czyli w centrum, zatłoczone w ciągu dnia ulice po zapadnięciu zmroku były puste. Na skrzyżowaniu każdej ulicy stał żołnierz. Bezpiecznie, choć świadczy to o tym jak jest nadal niebezpiecznie. Żołnierze po godz. 21 znikają z ulic. Wg Miltona poruszanie się po bezpiecznej części miasta jest w miarę bezpieczne do północy, potem miasto staje się dżunglą….
W barze potraktowano nas z honorami, cała obsługa została dla nas dłużej, dostaliśmy prawie wiaderko orzeszków gratis, niesamowite jest podejście do turystów.
Kolejne dwa dni to wyprawa do parku Ucumari i nocleg w schronisku La Pastora. O mały włos wyprawa nie doszłaby do skutku ze względu na walczącego z plecakami Jona, sztuka pakowania ma przed nim wiele tajemnic :) Jon zawsze chce jechać wcześniejszym samolotem, autobusem, jeepem etc. niż jest to sensownie uzasadnione, a potem ledwo zdąża, albo nie zdąża na ostatnią możliwą godzinę. Na szczęście tym razem się udało :)
Aby dostać się do schroniska najpierw musieliśmy dojechać do El Cedral (2h) tzw. chiva, czyli tradycyjnym środkiem transportu, kolorowym, bez okien i drzwi autobusem. Niesamowite wrażenie. Autobus miał wyruszyć o godz. 9, punkt 9 kierowca odpalił silnik. Po tego typu autobusie w Ameryce Południowej, która słynie z braku punktualności spodziewaliśmy się co najmniej 15 minutowego opóźnienia. Nie wiem, czy my mieliśmy takie niesamowite szczęście, czy Kolumbijczycy przeszli jakąś metamorfozę, ale Szwajcarzy i Niemcy mogą się uczyć od Kolumbijczyków. Nieważne, czy samolot, taxi, autobus, busik, chiva, jeep, koń, człowiek, podróż zawsze rozpoczynała się punktualnie. Przyjście na przystanek o 14.01 oznaczało oglądanie tyłu odjeżdżającego autobusu (odjazd 14.00) :)
Kolumbia jest przepiękna, mnóstwo kolorów, dominujący kolor zielony, przebogata flora i fauna. Gdy Milton zaproponował podróż na dachu chiva zgodziliśmy się od razu. Wytrzęsło nas za wszystkie czasy, podrapały nas gałęzie, ale to była jedna z tych niesamowitych i niezapomnianych przygód wartych każdej ceny :)
Przez cały pobyt towarzyszył nam deszcz, padało codziennie, czasem krótko, czasem kilka godzin, im wyżej byliśmy, tym więcej. Wspinaczka zajęła nam ok. 3h, widoki, doznania, zapachy, kolory niesamowite, słowa tego nie oddadzą….. W La Pastora mieszka pięcioosobowa rodzina, oprócz nas był Hektor, bardzo sympatyczny biolog badający żaby.
W schronisku nie ma elektryczności i ciepłej wody, nie ma też restauracji, kolację i śniadanie wnieśliśmy na plecach :) Zostaliśmy przedstawieni, napojeni tinto, dostaliśmy solidne gumowe poncho i poszliśmy w głąb dżungli oglądać wodospady. Jose, pan domu, maczetą torował nam drogę. Wieczór upłynął nam przy kominku i rumie. Ach co to były za rozmowy :) Cud, że operując skromnym zasobem słów i zerową znajomością gramatyki (Jon) ze mną w roli tłumacza z hiszpańskiego na włoski, a następnie na angielski, udało nam się porozmawiać. Cdn.

2009/01/16

Joga w saunie i spotkanie osób lubiących lody czekoladowe:)

W Polsce mroźna zima a tu padają kolejne rekordy ciepła. Jest ciepło, jest wręcz upalnie.
Klapki, lekkie spodnie, T-shirt to mój strój od tygodnia. Jest dużo cieplej niż w lipcu i sierpniu. Czasem łapię się na tym, że myślę „ale fajne lato” :)
Codziennie rano gramy w tenisa, to moja najnowsza pasja. W San Francisco korty są za darmo, jest ich bardzo dużo i są w świetnym stanie. Mieszkam 800 metrów od pięknego parku, w którym jest 7 kortów. W tenisa grałam kilka lat temu ze zmiennym zapałem. Chyba trochę brakowało mi motywacji do pokonywania przeszkód w postaci dojazdów, grania o świcie lub późno wieczorem, gdy kort był dostępny, niskich temperatur etc. A tutaj pewnej pięknej niedzieli popsuł się rower na którym jeździłam, nie chciało nam się biegać i tak wylądowałam na korcie. Trochę wbrew sobie, bo nastawiłam się na wycieczkę rowerową nad ocean przez piękny Golden Gate Park, dawno już nie grałam, wszyscy wokół pięknie odbijali, a ja nie pamiętałam jak się trzyma rakietę. Na szczęście Agata, która namówiła mnie na grę była uparta i od tego czasu gramy prawie codziennie.

W listopadzie i w grudniu pasjonowałam się Bikram jogą, bardzo tutaj modną. Bikram joga to metoda oparta na 26 pozycjach wykonywanych w pomieszczeniu ogrzanym do temperatury ponad 40 stopni. W sali ćwiczeń jest BARDZO GORĄCO, i cały czas wdmuchiwane jest gorące powietrze. Nie pamiętam jak przetrwałam moje pierwsze zajęcia :) Wodę powinno się pić w wyznaczonych przerwach, ale przez pierwsze trzy zajęcia piłam po każdym ćwiczeniu, oddychałam głęboko i starałam się nie zemdleć. Wrażenie jest takie jakby ćwiczyło się w saunie. Tak dopiero po trzecich zajęciach, gdy się zaaklimatyzowałam, zaczęłam skupiać się na pozycjach i ich poprawnym wykonaniu. Na początku zdarzyło mi się nawet raz opuścić salę na pół godziny (zajęcia trwają półtorej godziny).

W styczniu zamieniłam jogę na tenis, ale od lutego wracam do mojej ulubionej sauny :)

Kolejną rozrywką są meetupy, fantastyczny i bardzo popularny w Stanach sposób na poznawanie ludzi. W samym San Francisco i najbliższych okolicach tygodniowo odbywa się ok. 650 spotkań. http://www.meetup.com/. Główna idea to spotkanie „w realu” osób z najbliższej okolicy o podobnych zainteresowaniach. Nie ma rozbudowanych forów, jest podana data spotkania, miejsce, krótki opis i RSVP: tak/nie/może.
Mój przyjaciel Mike prowadzi jedno z bardziej popularnych spotkań w San Francisco – spotkanie ludzi lubiących podróżować. Kilka dni po moim przylocie do USA odbywało się spotkanie jego grupy, poszłam, poznałam świetnych ludzi i tak polubiłam meetupy. Każdy może znaleźć coś dla siebie, a jeżeli nie może, to wystarczy poświęcić kilka minut na wprowadzenie danych, ok. 12 USD miesięcznie i można zapoczątkować swoją grupę. Niektóre spotkania są tak popularne, że szybko tworzą się listy oczekujących. Spowodowane jest to najczęściej względami logistycznymi - liczba miejsc w restauracji, powierzchnia baru, klubu, liczba miejsc na polu campingowym etc. Meetupy są najczęściej bezpłatne, niektórzy organizatorzy pobierają niewielkie opłaty 1 – 3 USD, na pokrycie kosztów organizacyjnych. Część firm używa tej formy do reklamowania swoich usług, np. wyjazdów turystycznych. Moja koleżanka Tammy, która jest trenerem psów wykorzystuje meetup.com do reklamowania swoich cotygodniowych tzw, puppy socials, czyli spotkań towarzyskich dla szczeniaków i przy okazji ich właścicieli :) Szczeniaki się socjalizują, trenerzy monitorują zabawę i uczą właścicieli pieska jak interpretować mowę ciała psa.
Spotykają się samotni rodzice, wielbiciele wina, osoby lubiące filmy zagraniczne z napisami, szukające pracy, osoby na wysokich stanowiskach, wielbiciele danej rasy psów, dużo jest grup sportowych, towarzysko – matrymonialnych, nastawionych na rozwój duchowy, przedstawicieli i wielbicieli danej kultury czy języka. Spotkania odbywają się w zależności od zapału organizatora, często organizator wspiera się asystentami. Z reguły każdy otrzymuje naklejkę, na której pisze swoje imię. Reszta jest zmienna. Na spotkaniu podróżników wpisujemy kraj, do którego się wybieramy lub chcielibyśmy pojechać – dobry sposób na nawiązanie rozmowy. Na spotkaniu Europejczyków mamy flagę kraju, z którego pochodzimy. Na spotkaniu osób szukających pokoju / mieszkania do wynajęcia lub współlokatorów /najemców wpisujemy nazwy dzielnic, w których chcielibyśmy mieszkać i maksymalną cenę, którą jesteśmy skłonni zapłacić lub też podajemy adres i opłatę za wynajem. Plakietki osób szukających i oferujących są w innych kolorach dla łatwiejszego rozróżnienia.
Akurat to spotkanie, tzn. flatmate meetup odbywało się w barze, w którym część osób nie miała kompletnie pojęcia, że odbywa się tam meetup. Lekko wstawiony pan po dłuższej chwili wpatrywania się w nasze plakietki zapytał: „A dlaczego każdy z was ma podaną cenę?” :)

Za kilka godzin wyruszam na podbój kolejnego kontynentu :)
Lecę do Kolumbii, kraju kawy i koki. Plan podróży mamy mniej więcej opracowany, z naciskiem na mniej, ale ja tak lubię podróżować :)
Mike, mój przyjaciel prowadzący grupę podróżniczą, polecił mi - dla inspiracji - sprawdzenie tras wypraw do Kolumbii organizowanych przez biura podróży specjalizujące się w wyprawach w Ameryce Południowej. Żadne z amerykańskich biur nie organizuje wyjazdu do Kolumbii, zapowiada się ciekawie :) Na szczęście europejskie biura podróży są mniej restrykcyjne.
Kolejna relacja po powrocie, czyli po 26 stycznia.
Hasta luego :)

2009/01/06

James Bond Party

Witam w nowym roku. Nosiłam się z zamiarem zarzucenia pisania bloga, nie dlatego, że nie sprawia mi to przyjemności, ale ze względu na bardzo napięty harmonogram. Moje zamiary były już bardzo poważne i bliskie realizacji i gdyby nie mój Tata to pewnie teraz bym się żegnała :)

Poza tym mamy nowy rok, czyli czas na postanowienia noworoczne. Moje zeszłoroczne zrealizowałam z nawiązką, oprócz jednego, ale starałam się, trudno, nie wyszło, zawsze mogę zacząć od początku.

Tak więc moje postanowienie noworoczne to jeden post na tydzień. A że słowo pisane bardziej zobowiązuje tym lepiej.

To były moje pierwsze święta poza domem. Jeszcze kilka miesięcy temu nie wyobrażałam sobie, że mogę spędzić święta Bożego Narodzenia bez najbliższych. Z drugiej strony kusiło mnie od dawna, żeby nie powiedzieć, że było to moje marzenie, żeby spędzić święta poza domem rodzinnym. Pewnie brzmi to mało logicznie, ale tak właśnie czułam. Będąc w Polsce, nawet w Europie za bardzo odczuwałabym brak rodziny, wigilii, przygotowań, całej tej niepowtarzalnej atmosfery. Ale tu, w San Francisco po 5 miesiącach pobytu w Stanach, moje ciche i kontrowersyjne marzenie nagle nabrało kształtu. Byłam ciekawa jak Amerykanie spędzają święta i jak ja się będę czuła….W skrócie, oba doświadczenia bardzo pozytywne :)

Chyba jeszcze o tym nie pisałam, ale miesiąc temu ponownie przeprowadziłam się. Uwielbiam moich poprzednich współlokatorów, tych dwunożnych i czworonożnych i tych żyjących w terrariach i akwariach, ale nie do końca odpowiadał mi mój pokój (bardzo ciemny) oraz temperatura w mieszkaniu. To jest zresztą dość typowe zjawisko w SF, marznięcie zimą we własnym mieszkaniu. Wiktoriańskie domy są piękne, ale fatalne do ogrzewania. Mury, czy też ten materiał, z którego są zbudowane te domy, nie trzymają ciepła, nieszczelne okna dopełniają obrazu…

Jest poniekąd zrozumiałe, że w tej sytuacji nie włącza się ogrzewania dopóki nie zrobi się naprawdę zimno. A definicja „naprawdę zimno” jest inna dla każdego :) Moi współlokatorzy okazali się być bardzo zahartowani, dla nich to nie pierwsza jesień/ zima w SF, poza tym zważywszy na konstrukcję budynku i nieszczelne okna, trudno im się dziwić, włączanie ogrzewania staje się kaprysem :) Ogrzewanie w wielu tutejszych domach jest dość specyficzne, o termostatach nikt nie słyszał, nie ma kaloryferów, tylko dmuchawy. Są głośne, szybko robi się ciepło, wręcz upalnie i równie szybko zimno, po ich wyłączeniu.

Koleżanka, również stażystka, zaproponowała mi przeprowadzenie się do jej mieszkania. Sara mieszka z Jan, która jest jej partnerką życiową. Mają 9 bassetów, które na szczęście rotacyjnie bywają w mieście, na co dzień mieszkają w ich domu pod Sacramento (stolica Kalifornii).
Najczęściej mamy w domu 2 bassety. Ogrzewanie mamy dmuchawowe, ale okna są w miarę szczelne :) W porównaniu do temperatur w Polsce tutaj jest ciepła jesień i choć jestem oczywiście przyzwyczajona do niskich temperatur i lubię zimę, to solidarnie przytakiwałam, gdy moi znajomi pytali, czy temp. 7-10 C to też jest dla mnie „bardzo zimno”. Pamiętam jak przyjechałam do SF, powitało mnie zimne lato, które jest tu uważane za najgorszą porę roku, i przyjaciele mówili mi, poczekaj na babie lato, a potem na zimę w SF, zobaczysz jak cudownie jest cieszyć się piękną pogodą, gdy na północy Europy jest już zimno. Wtedy myślałam, że będzie mi brakować zimy, ale naprawdę fajnie jest chodzić w bluzie w grudniu i siedzieć na dworze pijąc kawkę:) Poza tym 2h jazdy samochodem i możemy śmigać na nartach w Tahoe:)

W grudniu, na okres przedświąteczny i świąteczny, przeprowadziłam się do znajomych, których mają piękny loft w Somie, dawnej przemysłowej i niebezpiecznej dzielnicy SF, która teraz bardzo się rozwija. Zupełnie inne budownictwo, trochę przypomina mi warszawskie Kabaty. Bardzo dużo nowoczesnych loftów.
Pod opieką miałam ośmiomiesięczną Lolę, mieszańca Rhodesian Ridgebacka i jamnika i pewnie jeszcze paru innych ras. Pies z problemami, ale ja takie lubię :)

Święta w Ameryce to przede wszystkim dzień wolny od pracy, 25 grudnia.
Na początku mojego pobytu miałam wrażenie, że określenie Amerykanin tak naprawdę nikogo nie określa, bo panuje taka różnorodność. Ale w trakcie pobytu tutaj nauczyłam się, czy też przyzwyczaiłam się, że to jedna z podstawowych cech tego kraju. Święto wszystkich Amerykanów to Święto Dziękczynienia, Święta Bożego Narodzenia z racji mieszanki kulturowo – etniczno – religijnej są w dużym uproszczeniu czymś w rodzaju kopii Święta Dziękczynienia dla ogółu społeczeństwa. Przepięknie udekorowanie są domy, ulice i place. Jest strona www poświęcona domom w Bay Area (SF i okolice), które warto zobaczyć, ludzie umawiają się na spacery trasami przystrojonych domów. Oczywiście mamy tu kryzys, ale trudno było to zauważyć przeciskając się w tłumie obładowanych zakupami świątecznymi Amerykanów :)

Paradoksalnie moje święta tutaj miały dużo bardziej chrześcijański wymiar niż te dotychczasowe. Zainspirowana czynem/ wyczynem mojego przyjaciela z Londynu, przed kilkoma laty członka znanego i popularnego zespołu rockowego, który w Wigilię przez kilkanaście godzin (do rana) pomagał przy ogromnej wigilii dla bezdomnych, ja zajęłam się psami, tymi na tzw. czerwonej liście. Czerwona lista oznacza w skrócie problem (agresja na różnym tle, pilnowanie/bronienie jedzenia, zabawek etc.) oraz to, że tylko przeszkolone osoby mogą się nimi zajmować. Niesamowite doświadczenie, widząc radość tych psów naprawdę miałam wrażenie, że mówią ludzkim głosem.
Na Christmas Dinner, czyli świąteczną kolację byłam zaproszona do Chrisa i Jo, Kanadyjczyków, których nie znałam z widzenia, tylko z forum couch surfingowców (http://www.couchsurfing.com/). Jo & Chris, którzy nie wracali do Vancouver na święta gościli u siebie w tym okresie parę couchsurfingowców z Montrealu, których nie znali (Francuz i Kanadyjka) i postanowili zaprosić też tych, którzy z różnych powodów nie spędzali świąt z rodziną bądź w rodzinnych stronach. Nie było prezentów nie licząc przyniesionych produktów i wina, ale było wspólne gotowanie, żartowanie, opowiadanie o sobie, o swoich krajach, wspólne zmywanie etc. Było 13 osób, 3 Amerykanów, cała reszta z różnych krajów świata. Większość nie planowała wyjazdu z SF, ale byli też tacy, którzy nie polecieli do domu ze względu na potężne zamiecie śnieżne i ich konsekwencje - odwołane loty i pozamykane drogi. Oczywiście mam na myśli zamiecie poza SF, tutaj co najwyżej deszcz popada :)

Sylwestra zgodnie z tutejszym zwyczajem rozpoczęliśmy w restauracji, wybraliśmy się do hiszpańskiej bardzo modnej restauracji na 7 daniową kolację. Na szczęście porcje były w rodzaju degustacyjnych :)
Po kolacji poszliśmy na imprezę James Bond Party organizowaną w prywatnym penthousie. Penthouse był całkowicie przeszklony. Niesamowity widok na SF, most Golden Gate, zatokę. Była oczywiście wódka z Martini, wstrząśnięta nie mieszana i morze szampana :)
O północy był pokaz sztucznych ogni nad zatoką, poza tym cisza, w SF zakazane są fajerwerki.
Impreza była bardzo udana, ale dla mnie najbardziej niesamowite było to, że Nowy Rok witam w tym magicznym miejscu, w San Francisco, mając je u mych stóp :)

Hitem następnego dnia było noworoczne śniadanie, na które udaliśmy się do lokalu, który serwuje tylko śniadania, za to do godz. 3 po południu :)
Nie wiem, czy to okoliczności, czy głód, ale to był najlepszy omlet jaki w życiu jadłam :)
Szczęśliwego Nowego Roku!