Czas płynie, ostatnio jakoś bardzo szybko, a ja nic nie piszę, bo ciągle mam wymówkę pt.: o czym napisać. Gdy zaczęłam pisać ten post, miałam do opracowania plan „uzdrowienia psa”, a w zasadzie jego relacji z częścią rodziny, poprawy jego relacji z innymi psami, gdy jest na smyczy i gdy jest bez smyczy, ograniczenia jego nadmiernie rozbudowanego poczucia kontroli i posiadania, które objawia się warczeniem, gdy ktoś zbliży się do miejsca jego legowiska lub jedzenia, a także niechęci do bycia głaskanym. Lista była tak długa, że aż postanowiłam skupić się na blogu :)
Tak jak pisałam w moim ostatnim poście, po angielsku – ukłon w stronę angielskojęzycznych znajomych i przyjaciół (zwłaszcza, że opisywałam pobyt poza USA), wyjazd do Polski był super udany. Naprawdę cieszyłam się na ten dwutygodniowy wypad i chyba było jeszcze lepiej niż się tego spodziewałam. Jedyny minus, to brak czasu na spotkania z wszystkimi, z którym chciałam się spotkać, na to nałożył się długi majowy weekend, który w tym roku był raptem trzydniowy, ale tradycyjnie dużo osób wyjechało na krótki urlop. Moje przestawianie się na z powrotem na realia amerykańskie trochę trwało, dłużej niż bym tego chciała....
Wracałam przez Nowy Jork, fajnie było znów pooddychać nowojorskim powietrzem, w przenośni oczywiście :)
Międzykontynentalne loty należą do moich ulubionych – fajne filmy, dużo jedzenia i czasu na nadrobienie zaległości, zaplanowanie następnych tygodni, czy po prostu przemyślenia.
Czasem trafi się ciekawy sąsiad/ka i można umilać sobie czas rozmową.
Po przylocie do SF na początku zatrzymałam się u mojej dobrej koleżanki Michelle, też trenera psów. Michelle wybyła do Teksasu na wesele, a ja zostałam z jej psem, Bai Bee, mieszaniec teriera tybetańskiego, adoptowany przez Michelle w styczniu tego roku z Tajwanu. Michelle sporo wiedziała o swoim piesku, organizacja AHAN (Asians for Humans, Animals & Nature), która przeprowadza adopcje psów jest bardzo profesjonalna. Zdecydowana większość psów adoptowanych z Tajwanu to żyła złota dla trenerów :) Są to mieszańce Formosan Mountain Dog, dzikich psów, które boją się ludzi i są gotowe na walkę w obronie swojego jedzenia, posłania, domu, a po przyjeździe do SF swojego nowego opiekuna. Ta strategia zapewniła tym psom i ich przodkom przetrwanie, ale w realiach amerykańskich może pozbawić ich nowych rodziców dachu nad głową w przypadku pozwu i skutecznego adwokata pozywającego. A propos słowa rodzice – w San Francisco i Bay Area (Bay Area czyli zatoka otoczona przez San Francisco, Oakland, San José i szereg mniejszych miejscowości) jest to bardzo popularne określenie, w przeciwieństwie do bardzo niepopularnego i wręcz politycznie niepoprawnego określenia właściciel. Niektórzy traktują to określenie z przymrużeniem oka, inni biorą je BARDZO dosłownie. Wyrażeniem w miarę neutralnym jest określenie opiekun (guardian).
Nie wiem jak jest w innych częściach USA, ale patrząc na reklamy i strony internetowe, trenerzy stosujący metody pozytywne w szkoleniu (tak jak ja) częściej używają określeń: opiekun, czy rodzic. Trenerzy stosujący przemoc słowną i fizyczną, preferują określenie właściciel.
Czasem prowadzi to do śmiesznych pomyłek, gdy ktoś opowiada o swoich dzieciach, a po chwili okazuje się, że dzieci np. warczą, gdy im się zakłada obrożę. Na początku mojego przyjazdu, określenie mama czy tata w stosunku do właściciela psa trochę mnie dziwiło, ale teraz…chyba większy problem mam ze słowem właściciel :)
Wracając do naszych Formosan Mountain Dogs …posiadanie takiego psa w SF, czy też Kalifornii to jak igranie z ogniem. Ogromne ryzyko, więc większość z nich po pierwszym pogryzieniu lub próbie ugryzienia trafia na terapię behawioralną, czyli trening + leki. Na szczęście Bai Bee to mieszaniec innej rasy, co nie oznacza, że jest bez wad. On z kolei nie przepada za psami, co jest trochę nietypowe dla psów wychowywanych na ulicy, ale może akurat nie miał szczęścia do dobrych kompanów;) Moment opuszczenia domu to przejście w stan PEŁNEJ GOTOWOŚCI, wszystkie zmysły skoncentrowane na jednym zadaniu – wykryciu psa! Dlatego Michelle poprosiła mnie o opiekę, a nie dziewczyny, z którymi mieszka.
Do swojego (starego) mieszkania wprowadziłam się po 5 dniach od przyjazdu do SF …na 9 dni. Moi znajomi, właściciele suczki Loli wyjechali na 2 tygodnie i zostawili Lolę wraz mieszkaniem pod moją opieką. Podczas części dwutygodniowego pobytu towarzyszył nam też piesek Rocky, co okazało się świetną okazją do treningu dla mnie (Lola należy do psów broniących dobytku, właścicieli, zabawek etc.) i błogosławieństwem, gdy po 3 godzinach intensywnego treningu Lola ze stanu „nienawidzę cię – won z mojego terytorium” przeszła do stanu „lubię cię – pobawimy się?". I tak już zostało, co było fantastycznym rozwiązaniem dla wszystkich – psy bawiły się w domu średnio 2-3 h plus spacery, więc były zmęczone, a zmęczony pies to grzeczny pies :)
Przy okazji odkryłam, że o wiele fajniej jest mieć 2 psy, szczególnie, gdy mają podobne temperamenty, są w miarę podobnej wielkości (warunek niekonieczny – vide Rocky mieszkaniec chihuahua i Jack Russel Terier i Lola – mieszaniec Rhodesian Ridgebacka) i w podobnym wieku. Obowiązków i wydatków nie ma aż tak dużo więcej, a psy mają zapewnione towarzystwo i odpowiednią dawkę ruchu.
Tak więc maj upłynął mi na mini przeprowadzkach.
Przez większość mojego pobytu w Stanach miałam bardzo słabe paznokcie, ja, która paznokciami mogłam gwoździe wbijać :) Oprócz tego w ostatnich miesiącach często się przeziębiałam, trochę za często, nawet jeżeli weźmiemy pod uwagę podróże, zwłaszcza dłuższe loty samolotami i zmiany klimatu - Kolumbia w styczniu, czy marcowy 3 dniowy wypad na konferencję na wschodnie wybrzeże (Rhode Island).
Po 10 dniach polskiego jedzenia moje paznokcie wróciły do stanu sprzed wyjazdu…..Nie jestem stałą bywalczynią McDonalda w Stanach, ale nie przywiązywałam wagi do tego, czy jedzenie, które tu kupuję jest wartościowe….W Stanach są inne normy, żywność jest modyfikowana genetycznie, stąd podział na żywność organiczną i nieorganiczną. Tak na marginesie, to organiczne może być wszystko, żywność, kosmetyki, czy nawet odzież.
Wcześniej organiczną żywność kupowałam sporadycznie, teraz wręcz religijnie :) Oprócz tego zamieniłam mięso na ryby i jak na razie, po 8 tygodniach mogę te gwoździe wbijać bez młotka ;)
W ramach zmian nawyków w maju zapisałam się na siłownię. Klub nazywa się 24Hour Fitness, ma mnóstwo placówek w kilkunastu stanach i wiele z nich jest otwartych 24h na dobę, albo do późnych godzin nocnych. Nie do końca jestem przekonana do tego pomysłu, bo wolę zajęcia na dworze - jeździć na rowerze, czy biegać, ale czasami jest to bardzo niewdzięczne. Maj, czerwiec i lipiec to miesiące bardzo wietrzne (bardzo silny zimny wiatr), jest zazwyczaj zimno, popaduje i jest mglisto – gęsta szara mgła.
Rzeczywiście maj nie był rewelacyjny – zwłaszcza wiatr dał mi się we znaki, ale był też tydzień mega upałów. Na siłownię zapisywałam się, gdy po raz kolejny przełożyliśmy mecz tenisa, bo był za silny wiatr.
Poza tym jeden klub mam zaraz koło SPCA, a drugi koło domu, jest fajna oferta zajęć grupowych i akurat była promocja, więc cenowo bardzo korzystnie.
W SPCA bywam teraz dużo rzadziej, ale choć oficjalnie skończyłam staż, a przynajmniej tę cześć, na której mi najbardziej zależało, to nadal chętnie wpadam na Alabama Street :)
Teraz pracuję nad certyfikatem szkoleniowym. Szkolę wolontariuszy SPCA, prowadzę lub współprowadzę zajęcia grupowe dla właścicieli i ich psów i z innymi stażystami opracowujemy nasz autorski program zajęć. Trochę opornie nam to idzie, bo wszyscy zapracowani, ale do połowy lipca program powinien być gotowy do prezentacji – naszymi uczniami będą inni trenerzy i ich pieski, nie będzie lekko :)
Przez dwa tygodnie pracowałam też z mieszańcem Australian Cattle Dog, świetny, bardzo inteligentny pies. Buddy, bo tak się wabi piesek, kompletnie nie umie się odnaleźć w schronisku, do tego stopnia, że gryzie ściany. Pomimo zwiększonej dawki ćwiczeń i ruchu w porównaniu do innych psów, miał i ma go na pewno za mało, w końcu te psy były stworzone do pędzenia bydła podczas długich i wyczerpujących wypraw na targ. Swoim zachowaniem – rzucaniem się ze wściekłym szczekiem na patrzących na niego ludzi (przez szybę), niestety sobie nie pomagał.
Koniec końców został przeniesiony do części niedostępnej dla zainteresowanych adopcją psa, postanowiliśmy wypromować go na stronie internetowej SPCA – nakręcić krótki film prezentujący jego umiejętności i zabierać go na plenerowe akcje adopcyjne. Buddy sporo już umie, podczas prawie trzymiesięcznego pobytu zaliczył dwutygodniowe szkolenie w Akademii, poza tym pracowało i pracuje z nim wielu stażystów i wolontariuszy.
Ja swój trening zaczęłam od zmian - jedzenie tylko podczas treningu, żeby był bardziej skupiony na mnie, duża dawka ruchu – coś dla ciała i ćwiczeń – coś dla umysłu. Zaczęliśmy od komend speak, czyli daj głos i quiet, czyli cicho, aby zapanować nad jego nadmierną szczekliwością. Zabierałam go też na różne zajęcia grupowe dla właścicieli z psami. Oprócz tego biegamy razem w plenerze.
W maju dołączyłam do Hash House Harriers (H3), the drinking group with the running problem, czy grupa pijących z problemem biegania. Organizacja istnieje we wszystkich większych miastach na świecie, jest też w Warszawie.
Poniedziałkowe wieczory, kiedyś absolutnie zarezerwowane dla Szymona i jego Show, teraz, niezależnie od pogody, poświecone są Hashingowi. Bieg to takie nasze podchody, ktoś z grupy tzw. Hare wyznacza trasę, zawsze w innym miejscu, czasem jest jakaś „myśl przewodnia” – pierwszy bieg w jakim uczestniczyłam to był bieg pt. Pink Tutu, czyli biegliśmy w różowych spódniczkach baleriny. Zabawa jest przednia, biegniemy ok. 7-8km, oczywiście częściowo po stromych ulicach San Francisco, a na koniec pijemy piwo (kupujemy beczkę lub dwie) i jemy przekąski typu chipsy, czekoladki, czy marcheweczki. Potem jest część zwana down-downs, podczas której dwóch prowadzących w sposób bardzo zabawny podsumowuje wydarzenia ostatnich dni, czy to co się zdarzyło podczas biegu, witane są też nowe osoby. Każda wymieniona osoba wychodzi na środek i „za karę” pije piwo. Stali bywalcy mają przezwiska kojarzące się z seksem, z reguły związane z czymś co zrobili, powiedzieli lub imieniem. W Warszawie brałam udział w grach miejskich, które uwielbiałam. Biegi z H3 są chyba jeszcze lepsze :)
Czasem zabieram ze sobą Buddiego i bieg z psem jest jeszcze fajniejszy. Buddy jest idealnym psem na takie biegi, biegnie równo ze mną (nie robi przerw na wąchanie i oznaczanie terenu), ew. ciągnie mnie, gdy już nie mam siły. Po down downs cześć osób przenosi się do wybranego przez Hare pubu na tzw. on ons. Spotkanie jest składkowe, każdy płaci 6$. Ja dopiero poznaję grupę, uczę się imion i przezwisk, ciągle jestem też Just Dominika (nie mam przezwiska) i…. bardzo się cieszę na każdy kolejny poniedziałek :)
W San Francisco dużo się teraz dzieje, mam wrażenie, że każda większa ulica obchodzi swoje święto. Niektóre obchody są bardziej huczne i bardziej charakterystyczne niż inne, generalnie całość przypomina jarmark: dużo bud z podróbkami, piwo i kiełbaski z grilla oraz koncerty, pochody lub parady.
Jak już wspominałam wcześniej, maj był mega wietrzny i w sumie dość chłodny oprócz jednego tygodnia. Akurat wtedy, gdy odbywał się bieg Bay to Breakers, w San Francisco było 35C w cieniu i wyjątkowo bezwietrznie. Bieg zawsze odbywa się w 3 niedzielę maja, trasa liczy ok. 12km. Część osób biegnie, żeby się sprawdzić, mają numery startowe i są na starcie (w miarę) punktualnie. Poza tym Bay to Breakers to wielka impreza, bal przebierańców i parada naturystów. San Francisco zawsze kojarzyło mi się z ogromną tolerancją, miastem – kolebką różnych ruchów społeczno – ekologicznych i z wolnością w kwestii stroju. Na co dzień chodzenie nago nie jest dozwolone, aczkolwiek praktykowane przez niektórych, ale wydarzenia takie jak bieg Bay to Breakers czy SF Pride, to okazja, aby dać wyraz swoim przekonaniom. Jak by to ująć, żeby nikogo nie urazić….z reguły rozbierają się te osoby, których szanse na wystąpienie nago na okładce magazynu są bliskie zera ;) Może parada, czy bieg nie jest idealnym miejscem do paradowania nago, ale tutaj nawet to pasuje.
San Francisco jest mega specyficzne i to co tu jest normą, byłoby szokujące w innych stanach, czy krajach. Choć wiele się zmienia, mam nadzieję, że częściowo również w Polsce.
Podobnie jak w wielu miastach na świecie, w ubiegły weekend odbyła się parada LGBT (lesbian, gay, bisexual and transgender), a w zasadzie kilka parad i imprez towarzyszących, główny pochód był w niedzielę. Transgender oznacza identyfikację z płcią przeciwną do płci biologicznej. Przy okazji dowiedziałam się, że transgender nie oznacza konkretnej orientacji seksualnej, osoby transgender mogą być hetero, homo, bi, pan, poli i aseksualne. Człowiek się uczy całe życie :)
Ja i moi znajomi, nieważne, czy polscy, europejscy, czy amerykańscy zdajemy sobie sprawę z różnic i tego, że pewne wydarzenia, które tu są zabawą, w naszych krajach/stanach byłyby odbierane jako szokujące i skandaliczne.
SF Pride to tak naprawdę obchody całego miasta i Bay Area. Jest sporo osób z dziećmi, może nie jest to piknik rodzinny, ale nie ma tu atmosfery skandalu. Nie heteroseksualni pracownicy banków, szkół, policji, urzędów miejskich, różnych firm i instytucji, w tym również SPCA idą w paradzie. Oczywiście osoby heteroseksualne też maszerują w geście poparcia. Są tłumy oglądających, ustawione trybuny, transmisja na żywo przez lokalną telewizję, jest po prostu normalnie. Do tego była piękna pogoda, koncert Solange Beyonce. Bardzo kolorowy weekend :)
Na zakończenie „pochwalę” się moim ostatnim odkryciem :) Otóż, po miesiącach poszukiwań, niezbyt intensywnych co prawda, odkryłam, że jeżeli chcę się pobawić na fajniej imprezie, to najlepiej jest wybierać te, które mają w nazwie słowo European lub French, kto by pomyślał ;) Brzmi to zabawnie, ale na przykład francuskie wtorki cieszą się o niebo większym powodzeniem niż amerykańskie wtorki :)
Procent Europejczyków na tych imprezach jest czasem bardzo znikomy, czasem reprezentacja jest silna, ale to co mnie przyciąga, to muzyka, oprawa i elegancja gości. I oczywiście ludzie, którzy tam przychodzą.
Na razie jednak opuszczam na 9 dni moje ulubione miasto i udaję się na piękną wyspę Caye Caulker w Belize. Kolejne marzenie – wyjazd do kraju Ameryki Środkowej spełni się już jutro :)
12 lat temu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz