2009/02/04

Kraj Shakiry

W schronisku było zimno, spałam w 3 bluzach i pod 4 kocami, ale za to jak zabita, obudziły mnie dopiero o 8 rano ujadające pod oknem psy. Kolejna wyprawa w głąb tropikalnego lasu, tym razem z Hektorem, udało nam się nawet trochę pobłądzić :) Na wieczór zaplanowane były tańce - salsa, samba merengue i bachata z przyjaciółmi Miltona, z którym w międzyczasie zdążyliśmy się zaprzyjaźnić. Milton studiuje turystykę i naprawdę nazywa się Jeronimo. Pochodzi z bogatej i znanej rodziny. Po przeprowadzce rodziców do Bogoty 3 lata temu, ze względów bezpieczeństwa (porwanie dla okupu), zmienił imię i nazwisko. Nie do końca gwarantuje to bezpieczeństwo, ale jak dotąd Milton vel Jeronimo porwany nie został. Z drugiej strony, od czasu objęcia rządów przez Uribe wiele zostało zrobione dla poprawy bezpieczeństwa i reputacji kraju, o czym sami mogliśmy się przekonać.

Noc upłynęła nam na tańcach przy narodowych trunkach: aguardiente i rumie. Podstawy salsy opanowałam na miesięcznym kursie w Polsce kilka lat temu. Ale oprócz kilku wypadów do latynoskich klubów w SF, salsy nie tańczyłam. Tej nocy, pod okiem kolegów Miltona, którzy salsę wyssali z mlekiem matki, chyba przeskoczyłam kilka poziomów :) Tańczyliśmy do czwartej nad ranem, pobudka następnego dnia nie należała do najłatwiejszych. Ale jakoś udało nam się zebrać, Jon co prawda przez ponad godzinę (sic!) pakował swój plecak, a w końcu i on był gotowy i ruszyliśmy w trasę – taksówką na dworzec autobusowy. Miałam wrażenie, że pół dworca wiedziało dokąd jedziemy, spory tłumek podprowadził nas do właściwego stanowiska. Następny przystanek to Montenegro, a potem Finca Cana Brava polecona przez znajomą Roberty. Finka, czyli willa z ogrodem, w przypadku Zona Cafetera położona wśród plantacji kawy, bananów, cytryn etc.
Bardzo ucieszyliśmy się z ceny biletu autobusowego 2,5$, zapomnieliśmy tylko, że autobusy dzielą się na te szybkie i poruszające się drogami ekspresowymi i te zabierające każdego napotkanego człowieka. My przypadkowo wybraliśmy wariant drugi, więc podróż nam się przeciągnęła. Jon miał chorobę lokomocyjną, chyba bardziej ze względu na wlane w siebie ilości alkoholu niż kręte górskie drogi i szybką jazdą. Ale to Jon zorientował się, że jesteśmy w Montenegro, gdy już prawie z niego wyjeżdżaliśmy:) Ciąg dalszy był zabawny. Na placu, zapewne Simona de Bolivar, zaparkowane były jeepy. Wydawałoby się, że maksymalnie już wypełnione ludźmi, głównie uczniami, ale ciągle jakoś znajdowało się miejsce, w środku bądź na zewnątrz, i rurka do złapania się dla kolejnego pasażera. Kilka osób pomogło nam zlokalizować właściwego jeepa, następnie samozwańczy przewodnik pomógł nam zrobić w ciągu 15 min zakupy w 3 sklepach komenderując paniami sklepowymi, torując nam drogę i poganiając sprzedawców. Brak znajomości angielskiego jakoś nie stanowił przeszkody w porozumieniu się:) Jazda jeepem na stojąco razem z piętnaściorgiem dzieci przez plantacje kawy, bananów, cytryn była bajeczna. Był ciepły wieczór, wiatr rozwiewał nam włosy, w powietrzu unosił się zapach lata, to był jeden z najfajniejszych momentów tej wyprawy. Całe szczęście, że nasza finca była prawie na końcu trasy, ponad pół godziny niesamowitej frajdy. Na miejscu okazało się, że pan domu przebywający w Bogocie zapomniał poinformować ludzi pracujących w gospodarstwie o naszym przyjeździe, ale skoro byliśmy znajomymi właścicieli zajęto się nami bardzo troskliwie. Noc była bardzo ciepła, kolację jedliśmy na dworze wśród papug i egzotycznej roślinności. W łazience nie było okna (planowo), za to sporo pająków i coś co przypominało wyglądem duże karaluchy. Cokolwiek to było, nie zniechęciło mnie do zasypiania przy otwartych drzwiach, szkoda było mi opuścić koncert żab i świerszczy…
Rano, oczywiście jeepem, pojechaliśmy do Parque Nacional del Cafe, dumy Kolumbijczyków. Park jest tematyczno-rozrywkowy, w sumie wart zobaczenia, choć znajomość hiszpańskiego jest tu bardzo wskazana, bo nie ma tłumaczeń na język angielski. Wieczorem odbyliśmy jeszcze jedną podróż jeepem do Cana Brava, a stamtąd pojechaliśmy do Salento, uroczego małego miasteczka z zabudową typową dla tego regionu, tzw. pueblo paisa, w którym czas się zatrzymał, nieco sztucznie jak sądzę. Hotel, w którym mieliśmy nocować bardzo podwyższył ceny, na szczęście, tradycyjnie już, pan polecił nam tańszego sąsiada. W Salento po raz pierwszy od wyjazdu z Bogoty zobaczyliśmy „białego człowieka mówiącego po angielsku” :) Brzmi to zabawnie, ale przez to, że nie nocowaliśmy w hostelach, tradycyjnym miejscu noclegu backpackers, czyli osób podróżujących z reguły kilka – kilkanaście miesięcy z plecakami po świecie, nie spotkaliśmy nikogo z Am. Północnej, Australii/Nowej Zelandii, RPA czy Europy. Ostatni punkt programu to Dolina Cocora, połączenie Szwajcarii z akcentami klimatu strefy równikowej. Rosną tu wysokie i smukłe palmy woskowe, podobno jedyny tego typu widok na świecie. Przepiękny park, warto było wstać o świcie, żeby je zobaczyć.
Gdy wróciliśmy do miasteczka (jeepem, a jakże), przecieraliśmy oczy ze zdumienia. Dekoracje te same, tylko aktorzy wyszli na scenę. Wszystkie okiennice pootwierane, pełno sklepików, straganów z rękodziełami, wyrobami artystycznymi, kawą etc. Dobrze, że nie mieliśmy za dużo czasu, bo było w czym wybierać :)
Gdy dojechaliśmy na lotnisko, lekko przeraził nas widok tłumu czekającego na odprawę. Na szczęście okazało się, że Kolumbijczycy odprowadzają swoich bliskich całymi rodzinami, na jednego pasażera przypadało trzech dorosłych i pięcioro dzieci :)
Lot do Bogoty (z Pereiry) trwał 25 minut, samolot wyglądał jakby właśnie wyszedł z fabryki. Avianca, po pamiętnym locie LAN z Nowego Jorku do Toronto, została moją kolejną ulubioną linią lotniczą z Ameryki Południowej.
Odprawa paszportowo-celna w Bogocie to osobna historia, dobrze, że nasz samolot był dość pusty i pora była późna, więc ruch na lotnisku mały, ale i tak całość zajęła 3h przy 20 pracownikach lotniska odprawiających ok. 60 osób. Kilka rozmów, losowe, bardzo szczegółowe sprawdzanie bagaży + kolejna pogawędka, kilka kontroli bagażu podręcznego – 2 razy maszyna, 1 raz człowiek, 5 razy sprawdzano mi paszport. Pamiętam różne kontrole graniczne sprzed czasów Unii Europejskiej, a także cykl reportaży p. Edwarda Miszczaka poświęcony Polakom przebywającym w więzieniach Ameryki Łacińskiej za próbę przemytu narkotyków, więc nie było to dla mnie aż takie zaskoczenie, ale Amerykanie nie mogli wyjść ze zdumienia.

Kolumbia jest najpiękniejszym krajem w jakim byłam i mam niedosyt. Niedosyt spowodowany brakiem czasu na zobaczenie innych części Kolumbii oraz brakiem znajomości hiszpańskiego. Zainspirowana przez znajomych postanowiłam wyjechać na kilka – kilkanaście tygodni do kraju Ameryki Środkowej lub Południowej na intensywny kurs hiszpańskiego i salsy lub tanga. Tango i Argentynę podsunęła mi kilka dni temu Ewa z Nowego Jorku, która też ma podobny plan :) Ja myślałam o Kubie zanim wszystko tam się zmieni, ale….na razie jestem w San Francisco, które jest niezmiennie fantastyczne.


Na koniec w punktach o tym, co mnie zaskoczyło:

a) Sprzedaż minut komórkowych. Minuty sprzedawane są wszędzie: na ulicy, w sklepach, w taksówkach, nawet w najbardziej zapomnianych miejscach kraju. Osoby, którym nie starcza minut, jakie posiadają w wykupionym przez siebie abonamencie, kupują minuty od osób, które w jakiś sposób zdobywają telefony komórkowe z abonamentem przeznaczonym dla firm, czyli posiadającym 1000, 2000 i więcej minut.
b) Kwiat narodowy to orchidea.
c) W niedziele 120 km ulic Bogoty przekształca się w trasy rowerowe. Oprócz tego Bogota ma bardzo rozbudowaną sieć ścieżek rowerowych.
d) Powietrze w Bogocie jest bardzo zanieczyszczone.
e) Wymieniając pieniądze w kantorze, czy banku przy każdej transakcji należy pozostawić odcisk palca wskazującego oraz podać szczegółowe dane, niezbędny jest też paszport.
f) Istnienie grup społecznych (estratos). W Kolumbii jest siedem grup społecznych, od estratos 0 obejmującej część społeczeństwa, żyjącą w skrajnym głodzie i nędzy, po estrato 6 - śmietankę kolumbijskiego społeczeństwa, żyjącą w pięknych rezydencjach, w bezpiecznych i czystych dzielnicach, wśród egzotycznej roślinności. Estratos ustalają ceny wody, gazu, prądu i telefonu.
g) W restauracjach i barach obowiązuje zakaz palenia papierosów.
h) Motocyklista ma obowiązkowo kamizelkę odblaskową z widocznym numerem rejestracyjnym, numer jest też na kasku ( z tyłu)
i) Kolumbijczycy w dbaniu o zęby dorównują Amerykanom.
j) Niż demograficzny to w Kolumbii nieznane pojęcie, tabuny dzieci na każdym kroku.
k) Czyścibut to bardzo popularny zawód.

1 komentarz:

  1. So... when shall we see some posts in English for your non-Polish friends? :-)

    OdpowiedzUsuń