2009/02/28

Dominika w przedszkolu :)

Najchętniej opisałabym związki damsko – męskie, bo w tej "dziedzinie" dostrzegam spore różnice kulturowe. Ale na razie skandalu nie potrzebuję, więc temat odkładam na półkę ;)

Luty upłynął pod znakiem deszczu, szałowych kaloszków - w San Francisco panuje moda na ciekawe kalosze, byle deszczyk i dziewczyny wskakują w kolorowe kaloszki :) i intensywnej pracy z psami różnych ras i w różnym wieku.

Nie mogę skończyć postu, który zaczęłam pisać ponad tydzień temu. Post dotyczy Mitcha, mojego fantastycznego psa, którego rehabilitowałam i szkoliłam w ramach stażu. Historia Mitcha ma być opublikowana w gazecie, ale ciągle brakuje nam zakończenia, czyli po amerykańsku idealnej rodziny adopcyjnej, a po polsku idealnego właściciela. I chyba właśnie to powstrzymuje mnie przed opublikowaniem tego postu. „Nabór” trwa, więc mam nadzieję, że już wkrótce Mitchie przeprowadzi się do swojego nowego domu.


W lutym odbywałam praktykę w przedszkolu dla szczeniaków do 6 m-ca życia.
Właścicielki są również absolwentkami Akademii i bardzo chętnie zgodziły się na eksperymentalny staż. Szczeniaki są odbierane przez pracowników przedszkola z domów między godz. 10 i 12, z reguły 3 osoby objeżdżają San Francisco. Ok. godz. 12 wszyscy są na miejscu i szczeniaki podzielone na 4 grupy rozpoczynają dwugodzinne harce. Brzmi niewinnie, wręcz słodko, bawiące się szczeniaczki, cóż za rozkoszny widok. Buzie aniołków, dusze diabełków :)
Praca na najwyższych obrotach, bo szczeniaki ciągle wdają się w jakieś bójki, awantury, dyskusje, ten się boi, ten upodobał sobie ofiarę i ciągle atakuje tego samego psa, inny nie dopuszcza innych psów do miski z wodą etc. Jasno umaszczone szczeniaki ciągle są umazane krwią, bo w zabawie gubią się mleczaki :) Pierwszego dnia wyszłam z bólem głowy, co naprawdę rzadko mi się zdarza.
Ale miejsce jest fenomenalne, trudno wyobrazić sobie lepszą socjalizację w tym super ważnym dla psa okresie. Wszyscy trenerzy posyłają swoje szczeniaki do tego przedszkola (jedyna taka specjalistyczna placówka w SF). Czasem zapraszane są dzieci w ramach programów edukacyjnych dla szkół i trenują szczeniaki, a przy okazji każdy dużo korzysta i świetnie się bawi. Dzieci uczą się jak postępować z psami, co wolno, a czego nie wolno robić. Jest to też doskonała terapia dla tych dzieci, które boją się psów. A szczeniaki oswajają się z dziećmi, niektóre wychowują się w domach bez dzieci i w ten sposób uzupełniają swoją psią edukację.
Trening z pojedynczym szczeniakiem nie różni się aż tak bardzo od treningu (np. nauka komend) z psem dorosłym. Ale trening szczeniaka otoczonego 15 innymi szczeniakami, to już jest wyzwanie. Główny nacisk jest kładziony na psie maniery w stosunku do innych psów, czyli ładne powitanie, ładna zabawa bez np. szarpania za ucho lub łapania zębami za skórę na szyi i próby przeciągnięcia innego psa przez salę.
Nie tolerujemy też zachowań samolubnych, czyli strzeżenia zabawek, osób, miski z wodą, innego psa. Część szczeniaków chodzi na zajęcia wieczorem lub w weekendy do różnych szkół, na których uczą się komend (siad/stój/leżeć, zostaw to), przychodzenia na zawołanie etc., tutaj z nimi to ćwiczymy przy okazji zabawy.
Pracując ze szczeniakami, obserwując ich różne style zabawy, zachowania, można się wiele dowiedzieć o mowie ciała psów, co bardzo pomaga przy pracy z psami dorosłymi.
W moim przypadku praca z grupą szczeniaków była wstępem do dalszego etapu stażu - pracy z grupą psów (8 -10 psów) na dworze. Od czwartku towarzyszę Natalie, która ma dość dużą firmę zajmującą się wyprowadzaniem psów. W czwartek też wróciłam z bólem głowy :)
Zajęcie o tyle trudniejsze, że mamy do czynienia z dorosłymi psami. Pierwsze wyzwanie to objechanie wszystkich domów i zebranie wszystkich pasażerów, tak, żeby przy okazji wsiadania nowego psa nie uciekły nam inne. Szczeniaki podróżują w transporterach, dorosłe psy luzem. A że jesteśmy w Stanach, mówimy o podróżowaniu w vanach i truckach.
Niektóre psy podróżują z przodu (tzn. na siedzeniu za kierowcą), bo antagonizują resztę, ciągle szczekają etc. Natalie zabiera swoje psy do Fort Funston. Ogromny teren – park nad oceanem, bardzo popularne miejsce wśród dog walkerów (osób trudniących się wyprowadzaniem psów). Przepiękny park i wspaniałe widoki. I setki psów. Tutaj przekonałam się, że trudne jest czasami stosowanie pozytywnych metod i kar polegających na krótkim odosobnieniu (tzw. time out), gdy ma się pod opieką 10 psów, jest się na otwartym terenie, a wokół pełno dog walkerów z podobnymi liczebnie grupami. Psy są bez smyczy, niektóre, te „szukające guza” i z reguły nowe psy, mają przypiętą smycz, żeby mieć nad nimi większą kontrolę na wypadek złego zachowania lub samowolnego oddalenia się od grupy. Po 1,5h psy są wybiegane, zmęczone i szczęśliwe. A my razem z nimi :)

2009/02/04

Kraj Shakiry

W schronisku było zimno, spałam w 3 bluzach i pod 4 kocami, ale za to jak zabita, obudziły mnie dopiero o 8 rano ujadające pod oknem psy. Kolejna wyprawa w głąb tropikalnego lasu, tym razem z Hektorem, udało nam się nawet trochę pobłądzić :) Na wieczór zaplanowane były tańce - salsa, samba merengue i bachata z przyjaciółmi Miltona, z którym w międzyczasie zdążyliśmy się zaprzyjaźnić. Milton studiuje turystykę i naprawdę nazywa się Jeronimo. Pochodzi z bogatej i znanej rodziny. Po przeprowadzce rodziców do Bogoty 3 lata temu, ze względów bezpieczeństwa (porwanie dla okupu), zmienił imię i nazwisko. Nie do końca gwarantuje to bezpieczeństwo, ale jak dotąd Milton vel Jeronimo porwany nie został. Z drugiej strony, od czasu objęcia rządów przez Uribe wiele zostało zrobione dla poprawy bezpieczeństwa i reputacji kraju, o czym sami mogliśmy się przekonać.

Noc upłynęła nam na tańcach przy narodowych trunkach: aguardiente i rumie. Podstawy salsy opanowałam na miesięcznym kursie w Polsce kilka lat temu. Ale oprócz kilku wypadów do latynoskich klubów w SF, salsy nie tańczyłam. Tej nocy, pod okiem kolegów Miltona, którzy salsę wyssali z mlekiem matki, chyba przeskoczyłam kilka poziomów :) Tańczyliśmy do czwartej nad ranem, pobudka następnego dnia nie należała do najłatwiejszych. Ale jakoś udało nam się zebrać, Jon co prawda przez ponad godzinę (sic!) pakował swój plecak, a w końcu i on był gotowy i ruszyliśmy w trasę – taksówką na dworzec autobusowy. Miałam wrażenie, że pół dworca wiedziało dokąd jedziemy, spory tłumek podprowadził nas do właściwego stanowiska. Następny przystanek to Montenegro, a potem Finca Cana Brava polecona przez znajomą Roberty. Finka, czyli willa z ogrodem, w przypadku Zona Cafetera położona wśród plantacji kawy, bananów, cytryn etc.
Bardzo ucieszyliśmy się z ceny biletu autobusowego 2,5$, zapomnieliśmy tylko, że autobusy dzielą się na te szybkie i poruszające się drogami ekspresowymi i te zabierające każdego napotkanego człowieka. My przypadkowo wybraliśmy wariant drugi, więc podróż nam się przeciągnęła. Jon miał chorobę lokomocyjną, chyba bardziej ze względu na wlane w siebie ilości alkoholu niż kręte górskie drogi i szybką jazdą. Ale to Jon zorientował się, że jesteśmy w Montenegro, gdy już prawie z niego wyjeżdżaliśmy:) Ciąg dalszy był zabawny. Na placu, zapewne Simona de Bolivar, zaparkowane były jeepy. Wydawałoby się, że maksymalnie już wypełnione ludźmi, głównie uczniami, ale ciągle jakoś znajdowało się miejsce, w środku bądź na zewnątrz, i rurka do złapania się dla kolejnego pasażera. Kilka osób pomogło nam zlokalizować właściwego jeepa, następnie samozwańczy przewodnik pomógł nam zrobić w ciągu 15 min zakupy w 3 sklepach komenderując paniami sklepowymi, torując nam drogę i poganiając sprzedawców. Brak znajomości angielskiego jakoś nie stanowił przeszkody w porozumieniu się:) Jazda jeepem na stojąco razem z piętnaściorgiem dzieci przez plantacje kawy, bananów, cytryn była bajeczna. Był ciepły wieczór, wiatr rozwiewał nam włosy, w powietrzu unosił się zapach lata, to był jeden z najfajniejszych momentów tej wyprawy. Całe szczęście, że nasza finca była prawie na końcu trasy, ponad pół godziny niesamowitej frajdy. Na miejscu okazało się, że pan domu przebywający w Bogocie zapomniał poinformować ludzi pracujących w gospodarstwie o naszym przyjeździe, ale skoro byliśmy znajomymi właścicieli zajęto się nami bardzo troskliwie. Noc była bardzo ciepła, kolację jedliśmy na dworze wśród papug i egzotycznej roślinności. W łazience nie było okna (planowo), za to sporo pająków i coś co przypominało wyglądem duże karaluchy. Cokolwiek to było, nie zniechęciło mnie do zasypiania przy otwartych drzwiach, szkoda było mi opuścić koncert żab i świerszczy…
Rano, oczywiście jeepem, pojechaliśmy do Parque Nacional del Cafe, dumy Kolumbijczyków. Park jest tematyczno-rozrywkowy, w sumie wart zobaczenia, choć znajomość hiszpańskiego jest tu bardzo wskazana, bo nie ma tłumaczeń na język angielski. Wieczorem odbyliśmy jeszcze jedną podróż jeepem do Cana Brava, a stamtąd pojechaliśmy do Salento, uroczego małego miasteczka z zabudową typową dla tego regionu, tzw. pueblo paisa, w którym czas się zatrzymał, nieco sztucznie jak sądzę. Hotel, w którym mieliśmy nocować bardzo podwyższył ceny, na szczęście, tradycyjnie już, pan polecił nam tańszego sąsiada. W Salento po raz pierwszy od wyjazdu z Bogoty zobaczyliśmy „białego człowieka mówiącego po angielsku” :) Brzmi to zabawnie, ale przez to, że nie nocowaliśmy w hostelach, tradycyjnym miejscu noclegu backpackers, czyli osób podróżujących z reguły kilka – kilkanaście miesięcy z plecakami po świecie, nie spotkaliśmy nikogo z Am. Północnej, Australii/Nowej Zelandii, RPA czy Europy. Ostatni punkt programu to Dolina Cocora, połączenie Szwajcarii z akcentami klimatu strefy równikowej. Rosną tu wysokie i smukłe palmy woskowe, podobno jedyny tego typu widok na świecie. Przepiękny park, warto było wstać o świcie, żeby je zobaczyć.
Gdy wróciliśmy do miasteczka (jeepem, a jakże), przecieraliśmy oczy ze zdumienia. Dekoracje te same, tylko aktorzy wyszli na scenę. Wszystkie okiennice pootwierane, pełno sklepików, straganów z rękodziełami, wyrobami artystycznymi, kawą etc. Dobrze, że nie mieliśmy za dużo czasu, bo było w czym wybierać :)
Gdy dojechaliśmy na lotnisko, lekko przeraził nas widok tłumu czekającego na odprawę. Na szczęście okazało się, że Kolumbijczycy odprowadzają swoich bliskich całymi rodzinami, na jednego pasażera przypadało trzech dorosłych i pięcioro dzieci :)
Lot do Bogoty (z Pereiry) trwał 25 minut, samolot wyglądał jakby właśnie wyszedł z fabryki. Avianca, po pamiętnym locie LAN z Nowego Jorku do Toronto, została moją kolejną ulubioną linią lotniczą z Ameryki Południowej.
Odprawa paszportowo-celna w Bogocie to osobna historia, dobrze, że nasz samolot był dość pusty i pora była późna, więc ruch na lotnisku mały, ale i tak całość zajęła 3h przy 20 pracownikach lotniska odprawiających ok. 60 osób. Kilka rozmów, losowe, bardzo szczegółowe sprawdzanie bagaży + kolejna pogawędka, kilka kontroli bagażu podręcznego – 2 razy maszyna, 1 raz człowiek, 5 razy sprawdzano mi paszport. Pamiętam różne kontrole graniczne sprzed czasów Unii Europejskiej, a także cykl reportaży p. Edwarda Miszczaka poświęcony Polakom przebywającym w więzieniach Ameryki Łacińskiej za próbę przemytu narkotyków, więc nie było to dla mnie aż takie zaskoczenie, ale Amerykanie nie mogli wyjść ze zdumienia.

Kolumbia jest najpiękniejszym krajem w jakim byłam i mam niedosyt. Niedosyt spowodowany brakiem czasu na zobaczenie innych części Kolumbii oraz brakiem znajomości hiszpańskiego. Zainspirowana przez znajomych postanowiłam wyjechać na kilka – kilkanaście tygodni do kraju Ameryki Środkowej lub Południowej na intensywny kurs hiszpańskiego i salsy lub tanga. Tango i Argentynę podsunęła mi kilka dni temu Ewa z Nowego Jorku, która też ma podobny plan :) Ja myślałam o Kubie zanim wszystko tam się zmieni, ale….na razie jestem w San Francisco, które jest niezmiennie fantastyczne.


Na koniec w punktach o tym, co mnie zaskoczyło:

a) Sprzedaż minut komórkowych. Minuty sprzedawane są wszędzie: na ulicy, w sklepach, w taksówkach, nawet w najbardziej zapomnianych miejscach kraju. Osoby, którym nie starcza minut, jakie posiadają w wykupionym przez siebie abonamencie, kupują minuty od osób, które w jakiś sposób zdobywają telefony komórkowe z abonamentem przeznaczonym dla firm, czyli posiadającym 1000, 2000 i więcej minut.
b) Kwiat narodowy to orchidea.
c) W niedziele 120 km ulic Bogoty przekształca się w trasy rowerowe. Oprócz tego Bogota ma bardzo rozbudowaną sieć ścieżek rowerowych.
d) Powietrze w Bogocie jest bardzo zanieczyszczone.
e) Wymieniając pieniądze w kantorze, czy banku przy każdej transakcji należy pozostawić odcisk palca wskazującego oraz podać szczegółowe dane, niezbędny jest też paszport.
f) Istnienie grup społecznych (estratos). W Kolumbii jest siedem grup społecznych, od estratos 0 obejmującej część społeczeństwa, żyjącą w skrajnym głodzie i nędzy, po estrato 6 - śmietankę kolumbijskiego społeczeństwa, żyjącą w pięknych rezydencjach, w bezpiecznych i czystych dzielnicach, wśród egzotycznej roślinności. Estratos ustalają ceny wody, gazu, prądu i telefonu.
g) W restauracjach i barach obowiązuje zakaz palenia papierosów.
h) Motocyklista ma obowiązkowo kamizelkę odblaskową z widocznym numerem rejestracyjnym, numer jest też na kasku ( z tyłu)
i) Kolumbijczycy w dbaniu o zęby dorównują Amerykanom.
j) Niż demograficzny to w Kolumbii nieznane pojęcie, tabuny dzieci na każdym kroku.
k) Czyścibut to bardzo popularny zawód.

2009/02/03

El Dorado

Ten post zaczęłam pisać na lotnisku w Bogocie, więc zaczynał się następująco….

Siedzę na lotnisku w Bogocie, zmęczona, ale bardzo szczęśliwa. Kolumbia to najpiękniejszy kraj jaki zwiedziłam. Raj na ziemi. Decyzję o wakacjach w Kolumbii podjęłam tydzień przez wylotem. Główny powód to konieczność ponownego wjechania na teren USA, właśnie minęło 6 miesięcy mojego pobytu w Stanach. Pomysłów na to, gdzie i jak przekroczyć granicę miałam mnóstwo, począwszy od kilkugodzinnego wyjazdu do Meksyku (słynne przejście graniczne San Diego/ Tijuana) po wyjazd do Kanady na narty i tym samym spełnienie mojego marzenia -szusowania po stokach Whistlera. W 2010r. będzie tam rozgrywana część konkurencji podczas Zimowych Igrzysk Olimpijskich.

Kolumbia była takim uśpionym marzeniem, które zakiełkowało, gdy Roberta - poznana podczas zeszłorocznych wakacji na Sri Lance, zaprosiła mnie do siebie. Roberta pracuje dla Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, jest ważną personą w kolumbijskiej misji Czerwonego Krzyża. Według przewodnika dla podróżników Lonely Planet, Kolumbia kilka lat temu należała do ścisłej czołówki najniebezpieczniejszych państw świata. Gangi narkotykowe, organizacje paramilitarne (m.in. FARC, AUC) okupujące część kraju, porwania wewnętrzne i turystów zagranicznych, to wszystko sprawiło, że Kolumbia nadal jest uważana przez MSZ poszczególnych państw za kraj wysokiego ryzyka.
Razem ze mną na wyprawę wybrał się Jon, Amerykanin, którego poznałam na meetupie podróżników. Jon wybierał się pod koniec stycznia do Cartageny, najbardziej turystycznej, karaibskiej części Kolumbii, i postanowił rozszerzyć trasę podróży o Bogotę i Zonę Cafeterę, czyli miejsca, do których ja planowałam się wybrać.
W przeciwieństwie do mnie, dość nieświadomej potencjalnych zagrożeń, Jon był tak doskonale poinformowany o czyhających na nas na każdym kroku niebezpieczeństwach, że czasem zastanawiałam się, dlaczego wybrał Kolumbię?
Ja dopiero w samolocie przestudiowałam przewodnik Lonely Planet (własność Jona). Oczywiście słyszałam o porwaniach i Ingrid Betancourt, ale moja wizja Kolumbii diametralnie różniła się od wizji Jona. Czasem ignorancja jest zbawienna, pewnie gdybym miała wiedzę, którą miał Jon
(i jego, bardzo typowe dla Amerykanów, zaburzenia obsesyjno – kompulsywne), to nie jestem pewna, czy zdecydowałabym się na Kolumbię, tracąc tym samym bardzo wiele, bo to cudowny kraj. Poza tym na miejscu była Roberta, która z ramienia Czerwonego Krzyża rozmawia z FARC i innymi organizacjami paramilitarnymi – idealne źródło wiarygodnych informacji i moja gwarancja bezpieczeństwa. Tak jak w szpitalach lepiej unikać rozmów z pacjentami, tzw. „horrorków szpitalnych”, tak dobrze jest mieć dystans do dobrych rad podróżników, którzy nigdy w Kolumbii nie byli.
Jon ustalił z rodziną specjalne hasło na wypadek porwania, codziennie dzwonił (przynajmniej na początku), wysyłał emaile z informacją gdzie jest etc. Na fali jego 'paranoi' ja też wysyłałam 2 emaile do Rodziców, chyba po raz pierwszy w życiu (w czasie wakacji) :)

Moje krótkie wakacje obejmowały 8 pełnych dni, za mało na ten niesamowity kraj, ale i tak jestem pod wrażeniem tego, ile udało nam się zobaczyć.
Do Bogoty przylecieliśmy o 5 rano (lot z przesiadką w Houston, w sumie ok. 9h w powietrzu). Na lotnisku funkcjonuje punkt informacyjny, w którym po podaniu adresu, otrzymuje się wydruk z ceną za taxi. Fantastyczne rozwiązanie dla ciągle wystraszonego turysty. Zgodnie z zaleceniami przewodnika zablokowaliśmy wszystkie drzwi taksówki, łącznie z drzwiami kierowcy. W Kolumbii i innych krajach Ameryki Łacińskiej zdarzają się tzw. przejażdżki milionera. Do taksówki dosiada się, najczęściej na światłach, nieproszony i uzbrojony gość i zamawia kurs śladem bankomatów. Sponsorem wycieczki jest oczywiście właściwy pasażer. Pod koniec pobytu nie dość, że nie blokowaliśmy drzwi, to często były otwarte wszystkie okna :) W Kolumbii jest bardzo logiczny system oznaczenia ulic – podział na Carreras i prostopadłe do nich Calles, oprócz tego są Avenidas, które czasem nakładają się na Calle, czasem na Carrera. I tak adres mieszkania Roberty Carrera 4, No 70-68, oznacza, że dom jest przy Carrera 4, najbliższa przecznica to Calle 70 i dom jest oddalony 68 metrów od tej przecznicy. Prawda, że proste? Roberta powitała nas pysznym śniadaniem ….i włoską kawą. Kolumbia jest drugim na świecie producentem kawy, ale sztuki palenia i parzenia kawy nie opanowali. Wszechobecna TINTO smakuje jak kawa w podrzędnym przydworcowym barze :)
Pierwszy dzień spędziliśmy na rozmowach, na zwiedzaniu Bogoty, na zapewnianiu (Jona) przez Robertę, że Kolumbia jest bezpiecznym krajem :) Bogota liczy 7 mln mieszkańców. Miasto jest położone na wys. 2650 m n.p.m., po nocy spędzonej w samolocie oddech nam się trochę urywał, gdy spacerowaliśmy po uroczej Candelarii, a potem po wzgórzu Monserrate. Dużą część Bogoty stanowią dzielnice biedne i bardzo biedne, niektóre coś a la favelas w Rio de Janeiro. Pracownicy Czerwonego Krzyża – w sumie misja liczy ponad 50 cudzoziemców, czyli sporo, mają dopiero od 2 tygodni zniesiony zakaz jazdy autobusami miejskimi TransMilenio (pod warunkiem, że nie wybiorą się w rejony niebezpiecznie, czyli m.in. do dzielnic położonych na pd. Bogoty). W drodze powrotnej zdecydowaliśmy się na zbiorowe szaleństwo i przejechaliśmy się autobusem TransMilenio. Roberta po raz pierwszy w życiu :) Dla ścisłości Transmilenio nie jest żadnym kosmicznym autobusem. Owszem ma wydzielone pasy, przystanki przypominają wyglądem małe terminale, a autobusy są nowoczesne, ale główny atut tych autobusów to bezpieczeństwo. Na życie noce w Zona Rosa nie starczyło nam już sił :)
Następnego dnia wybraliśmy się do miejscowości pod Bogotą – Zipaquira, na zwiedzanie miasteczka i głównej atrakcji – podziemnej katedry solnej. Nasza przewodniczka bardzo starała się mówić wolno i wyraźnie po hiszpańsku, ale i tak skończyło się na tłumaczeniu przez Robertę. Znajomość hiszpańskiego jest w Kolumbii i innych krajach Ameryki Południowej niezbędna. Ja hiszpańskiego nie znam, ale na szczęście moja znajomość włoskiego bardzo nam się przydała. Jon zareklamował się jako władający nieźle po hiszpańsku, często podróżuje do Ameryki Środkowej, uczy się hiszpańskiego od 2 lat, brzmiało obiecująco. W praniu wyszło, że niestety hiszpański Jona nie jest jego najmocniejszą stroną, żeby nie powiedzieć piętą Achillesową. Na plus trzeba mu zaliczyć niezłomność z jaką próbuje konwersować. Niezła była z nas para, ja nie znając języka rozumiałam więcej, więc tłumaczyłam i byłam naszym uchem, Jon był naszym rzecznikiem. Czasem z sukcesem, czasem okazywało się, że jego wysiłki językowe przynosiły zupełnie odmienny rezultat.

Gdy kilka dobrych lat temu podróżowałam przez miesiąc po Turcji, magicznym zaklęciem wywołującym uśmiech na twarzy i otwierającym wiele drzwi, był Roman Kosecki, Galatasaray Stambuł. W Kolumbii piłka nożna jest potęgą, ale żaden Polak nie grał/nie gra. Roberta, mimo, że jest Włoszką i lubi piłkę nożną, nie orientowała się w lokalnych gwiazdach piłkarskich. Pozostał Papież JP II jako punkt odniesienia, ale i tak część Kolumbijczyków słysząc Juan Pablo II mówiła: Roma? Niekwestionowanym autorytetem ponad podziałami jest Simon Bolivar, bohater walk o wyzwolenie Ameryki Południowej spod władzy Hiszpanów, chyba każdy główny plac w tym kraju nosi nazwę Plaza de Bolivar. Rzeczywiście Simon się sprawdzał jako zaklęcie :)

Udało nam się znaleźć tanie połączenia lotnicze do Pereiry, jednej z trzech stolic tzw. Zona Cafetera, czyli krainy kawy. 30 minut samolotem zamiast 8h autobusem. Autobus to podstawowy środek transportu w Kolumbii. Są różne rodzaje, od ekspresowych klimatyzowanych po gruchoty zabierające każdego chętnego pasażera z drogi. Pereira nie jest pięknym miastem, zresztą żadne z trzech miast (Armenia, Pereira, Manizales) nie zachwyca, wszystkie zostały mocno zniszczone w licznych trzęsieniach ziemi.
Wg naszego przewodnika Miltona, Pereira jest licznie odwiedzana przez zagranicznych turystów, ale wydaje nam się, że trochę inną skalą mierzymy liczebność turystów. Zdecydowanie nasza obecność była wydarzeniem, bardzo się wyróżnialiśmy na tle niskich Kolumbijczyków o ciemnej karnacji. Na ulicach tłumy, wszyscy wszystkim handlują, część sklepów, sklepików i straganów zajmuje dużą część chodników. Przedzieranie się z bagażami przez tłum stanowi pewne wyzwanie. Ja zapakowałam się w pożyczoną od kolegi Jona torbę na kółkach, która była równocześnie bardzo niewygodnym plecakiem. I choć wg Jona prawie popełniłam przestępstwo, to bagaż ciągnęłam za sobą za wyjątkiem polnych dróg. Bardziej niebezpieczne było, miejscami konieczne ze względu na zatarasowany chodnik, spacerowanie ulicą ze względu na ryzyko potrącenia. Kolumbijczycy przepisy drogowe może i znają, ale rzadko przestrzegają, często mylą drogi z torem przeszkód. Poza tym miasta są monitorowane, na ulicach widzi się dużo policji i wojska.
Hotel polecony przez Lonely Plant zakończył działalność, postanowiliśmy udać się do izby turystycznej. Okazało się, że izba z kolei zmieniła siedzibę od czasu publikacji naszego przewodnika, dostaliśmy nowy adres i przy współpracy tubylców kierujących nas mniej więcej w tym samym kierunku dotarliśmy pod wskazany adres. Jon oczywiście podejrzewał każdą pomagającą nam osobę o niecne zamiary :)
Nie byliśmy do końca pewni, czy jesteśmy we właściwym miejscu, bo nigdzie nie było tabliczki z numerem budynku, czy szyldu.

Gdy tak kręciliśmy się w miejscu podeszła do nas Aura, w zasadzie powinnam napisać, że niebiosa zesłały nam anioła w postaci Aury. Okazało się, że dzieliła nas przecznica od dzielnicy zakazanej dla turystów, zwłaszcza tak obładowanych jak my. Aura znalazła izbę turystyczną, naprawdę świetnie ukrytą przed światem, i została naszym tłumaczem. W ogóle spotkanie z Aurą zakończyło się happy endem dla obu stron, tak świetnie spisała się w roli tłumacza i pomocnika, i tak mało osób zna w Pereirze angielski, że pod koniec rozmowy otrzymała propozycję pracy jako tłumacz :)

Ludzie w Kolumbii są niesamowicie życzliwi, nie nachalni, nie obrażają się, gdy nie wybierze się ich restauracji, czyli linii autobusowej. Co więcej, często zdarzało nam się, że polecali nas znajomemu, wskazywali drogę do innej linii autobusowej, podprowadzali do sąsiada etc., wspaniała cecha.
Moje blond włosy, niebieskie oczy i mój wzrost, to wszystko wzbudzało zainteresowanie, ale ani razu nie spotkałam się z natarczywością ze strony kolumbijskich mężczyzn. Bardzo grzecznie pytali po kilku minutach rozmowy, często za pomocą tłumacza, czy mam chłopaka :) Roberta, ładna długowłosa blondynka, opowiadała, że podczas rozmów z szefami grup paramilitarnych prawie zawsze pada pytanie, czy ma chłopaka. Zdarzyło jej się też, gdy odpowiedziała twierdząco, że niezrażony „wojak”, pytał, „ale czy masz kolumbijskiego chłopaka?” :) Zawsze gotowi do usług :)

W punkcie informacyjnym nikt nie mówił po angielsku, na szczęście nasz anioł wszystkim pokierował, dostaliśmy adres do zaufanego hotelu (specjalna cena :)). Aura zweryfikowała nasze plany pod kątem ich powodzenia i możliwości realizacji, okazało się, że nasz plan wycieczki do Parku Ucumari był mocno niedopracowany, brakowało podstawowego elementu – przewodnika. W sumie powinnam wiedzieć, że do dżungli wybiera się z przewodnikiem, ale przyzwyczajona do oznakowanych tras i szlaków zupełnie o tym nie pomyślałam. Nasz przewodnik, dwudziestoparolatek Milton zjawił się w ciągu 5 minut. Bardzo sympatyczny. Pożegnaliśmy się ze wszystkim pracownikami, na odchodne dostaliśmy prezenty - 3 foldery reklamowe oraz wizytówkę pana dyrektora z informacją, że zawsze możemy zadzwonić, gdy będziemy w potrzebie.
Hotel 2-3 gwiazdkowy. W hotelu była kaplica, to podobno standard, i dużo krat, też standard :)
Wieczorem wybraliśmy się na rum z colą. Hotel był położony blisko Plaza de Bolivar, czyli w centrum, zatłoczone w ciągu dnia ulice po zapadnięciu zmroku były puste. Na skrzyżowaniu każdej ulicy stał żołnierz. Bezpiecznie, choć świadczy to o tym jak jest nadal niebezpiecznie. Żołnierze po godz. 21 znikają z ulic. Wg Miltona poruszanie się po bezpiecznej części miasta jest w miarę bezpieczne do północy, potem miasto staje się dżunglą….
W barze potraktowano nas z honorami, cała obsługa została dla nas dłużej, dostaliśmy prawie wiaderko orzeszków gratis, niesamowite jest podejście do turystów.
Kolejne dwa dni to wyprawa do parku Ucumari i nocleg w schronisku La Pastora. O mały włos wyprawa nie doszłaby do skutku ze względu na walczącego z plecakami Jona, sztuka pakowania ma przed nim wiele tajemnic :) Jon zawsze chce jechać wcześniejszym samolotem, autobusem, jeepem etc. niż jest to sensownie uzasadnione, a potem ledwo zdąża, albo nie zdąża na ostatnią możliwą godzinę. Na szczęście tym razem się udało :)
Aby dostać się do schroniska najpierw musieliśmy dojechać do El Cedral (2h) tzw. chiva, czyli tradycyjnym środkiem transportu, kolorowym, bez okien i drzwi autobusem. Niesamowite wrażenie. Autobus miał wyruszyć o godz. 9, punkt 9 kierowca odpalił silnik. Po tego typu autobusie w Ameryce Południowej, która słynie z braku punktualności spodziewaliśmy się co najmniej 15 minutowego opóźnienia. Nie wiem, czy my mieliśmy takie niesamowite szczęście, czy Kolumbijczycy przeszli jakąś metamorfozę, ale Szwajcarzy i Niemcy mogą się uczyć od Kolumbijczyków. Nieważne, czy samolot, taxi, autobus, busik, chiva, jeep, koń, człowiek, podróż zawsze rozpoczynała się punktualnie. Przyjście na przystanek o 14.01 oznaczało oglądanie tyłu odjeżdżającego autobusu (odjazd 14.00) :)
Kolumbia jest przepiękna, mnóstwo kolorów, dominujący kolor zielony, przebogata flora i fauna. Gdy Milton zaproponował podróż na dachu chiva zgodziliśmy się od razu. Wytrzęsło nas za wszystkie czasy, podrapały nas gałęzie, ale to była jedna z tych niesamowitych i niezapomnianych przygód wartych każdej ceny :)
Przez cały pobyt towarzyszył nam deszcz, padało codziennie, czasem krótko, czasem kilka godzin, im wyżej byliśmy, tym więcej. Wspinaczka zajęła nam ok. 3h, widoki, doznania, zapachy, kolory niesamowite, słowa tego nie oddadzą….. W La Pastora mieszka pięcioosobowa rodzina, oprócz nas był Hektor, bardzo sympatyczny biolog badający żaby.
W schronisku nie ma elektryczności i ciepłej wody, nie ma też restauracji, kolację i śniadanie wnieśliśmy na plecach :) Zostaliśmy przedstawieni, napojeni tinto, dostaliśmy solidne gumowe poncho i poszliśmy w głąb dżungli oglądać wodospady. Jose, pan domu, maczetą torował nam drogę. Wieczór upłynął nam przy kominku i rumie. Ach co to były za rozmowy :) Cud, że operując skromnym zasobem słów i zerową znajomością gramatyki (Jon) ze mną w roli tłumacza z hiszpańskiego na włoski, a następnie na angielski, udało nam się porozmawiać. Cdn.