2009/01/16

Joga w saunie i spotkanie osób lubiących lody czekoladowe:)

W Polsce mroźna zima a tu padają kolejne rekordy ciepła. Jest ciepło, jest wręcz upalnie.
Klapki, lekkie spodnie, T-shirt to mój strój od tygodnia. Jest dużo cieplej niż w lipcu i sierpniu. Czasem łapię się na tym, że myślę „ale fajne lato” :)
Codziennie rano gramy w tenisa, to moja najnowsza pasja. W San Francisco korty są za darmo, jest ich bardzo dużo i są w świetnym stanie. Mieszkam 800 metrów od pięknego parku, w którym jest 7 kortów. W tenisa grałam kilka lat temu ze zmiennym zapałem. Chyba trochę brakowało mi motywacji do pokonywania przeszkód w postaci dojazdów, grania o świcie lub późno wieczorem, gdy kort był dostępny, niskich temperatur etc. A tutaj pewnej pięknej niedzieli popsuł się rower na którym jeździłam, nie chciało nam się biegać i tak wylądowałam na korcie. Trochę wbrew sobie, bo nastawiłam się na wycieczkę rowerową nad ocean przez piękny Golden Gate Park, dawno już nie grałam, wszyscy wokół pięknie odbijali, a ja nie pamiętałam jak się trzyma rakietę. Na szczęście Agata, która namówiła mnie na grę była uparta i od tego czasu gramy prawie codziennie.

W listopadzie i w grudniu pasjonowałam się Bikram jogą, bardzo tutaj modną. Bikram joga to metoda oparta na 26 pozycjach wykonywanych w pomieszczeniu ogrzanym do temperatury ponad 40 stopni. W sali ćwiczeń jest BARDZO GORĄCO, i cały czas wdmuchiwane jest gorące powietrze. Nie pamiętam jak przetrwałam moje pierwsze zajęcia :) Wodę powinno się pić w wyznaczonych przerwach, ale przez pierwsze trzy zajęcia piłam po każdym ćwiczeniu, oddychałam głęboko i starałam się nie zemdleć. Wrażenie jest takie jakby ćwiczyło się w saunie. Tak dopiero po trzecich zajęciach, gdy się zaaklimatyzowałam, zaczęłam skupiać się na pozycjach i ich poprawnym wykonaniu. Na początku zdarzyło mi się nawet raz opuścić salę na pół godziny (zajęcia trwają półtorej godziny).

W styczniu zamieniłam jogę na tenis, ale od lutego wracam do mojej ulubionej sauny :)

Kolejną rozrywką są meetupy, fantastyczny i bardzo popularny w Stanach sposób na poznawanie ludzi. W samym San Francisco i najbliższych okolicach tygodniowo odbywa się ok. 650 spotkań. http://www.meetup.com/. Główna idea to spotkanie „w realu” osób z najbliższej okolicy o podobnych zainteresowaniach. Nie ma rozbudowanych forów, jest podana data spotkania, miejsce, krótki opis i RSVP: tak/nie/może.
Mój przyjaciel Mike prowadzi jedno z bardziej popularnych spotkań w San Francisco – spotkanie ludzi lubiących podróżować. Kilka dni po moim przylocie do USA odbywało się spotkanie jego grupy, poszłam, poznałam świetnych ludzi i tak polubiłam meetupy. Każdy może znaleźć coś dla siebie, a jeżeli nie może, to wystarczy poświęcić kilka minut na wprowadzenie danych, ok. 12 USD miesięcznie i można zapoczątkować swoją grupę. Niektóre spotkania są tak popularne, że szybko tworzą się listy oczekujących. Spowodowane jest to najczęściej względami logistycznymi - liczba miejsc w restauracji, powierzchnia baru, klubu, liczba miejsc na polu campingowym etc. Meetupy są najczęściej bezpłatne, niektórzy organizatorzy pobierają niewielkie opłaty 1 – 3 USD, na pokrycie kosztów organizacyjnych. Część firm używa tej formy do reklamowania swoich usług, np. wyjazdów turystycznych. Moja koleżanka Tammy, która jest trenerem psów wykorzystuje meetup.com do reklamowania swoich cotygodniowych tzw, puppy socials, czyli spotkań towarzyskich dla szczeniaków i przy okazji ich właścicieli :) Szczeniaki się socjalizują, trenerzy monitorują zabawę i uczą właścicieli pieska jak interpretować mowę ciała psa.
Spotykają się samotni rodzice, wielbiciele wina, osoby lubiące filmy zagraniczne z napisami, szukające pracy, osoby na wysokich stanowiskach, wielbiciele danej rasy psów, dużo jest grup sportowych, towarzysko – matrymonialnych, nastawionych na rozwój duchowy, przedstawicieli i wielbicieli danej kultury czy języka. Spotkania odbywają się w zależności od zapału organizatora, często organizator wspiera się asystentami. Z reguły każdy otrzymuje naklejkę, na której pisze swoje imię. Reszta jest zmienna. Na spotkaniu podróżników wpisujemy kraj, do którego się wybieramy lub chcielibyśmy pojechać – dobry sposób na nawiązanie rozmowy. Na spotkaniu Europejczyków mamy flagę kraju, z którego pochodzimy. Na spotkaniu osób szukających pokoju / mieszkania do wynajęcia lub współlokatorów /najemców wpisujemy nazwy dzielnic, w których chcielibyśmy mieszkać i maksymalną cenę, którą jesteśmy skłonni zapłacić lub też podajemy adres i opłatę za wynajem. Plakietki osób szukających i oferujących są w innych kolorach dla łatwiejszego rozróżnienia.
Akurat to spotkanie, tzn. flatmate meetup odbywało się w barze, w którym część osób nie miała kompletnie pojęcia, że odbywa się tam meetup. Lekko wstawiony pan po dłuższej chwili wpatrywania się w nasze plakietki zapytał: „A dlaczego każdy z was ma podaną cenę?” :)

Za kilka godzin wyruszam na podbój kolejnego kontynentu :)
Lecę do Kolumbii, kraju kawy i koki. Plan podróży mamy mniej więcej opracowany, z naciskiem na mniej, ale ja tak lubię podróżować :)
Mike, mój przyjaciel prowadzący grupę podróżniczą, polecił mi - dla inspiracji - sprawdzenie tras wypraw do Kolumbii organizowanych przez biura podróży specjalizujące się w wyprawach w Ameryce Południowej. Żadne z amerykańskich biur nie organizuje wyjazdu do Kolumbii, zapowiada się ciekawie :) Na szczęście europejskie biura podróży są mniej restrykcyjne.
Kolejna relacja po powrocie, czyli po 26 stycznia.
Hasta luego :)

2009/01/06

James Bond Party

Witam w nowym roku. Nosiłam się z zamiarem zarzucenia pisania bloga, nie dlatego, że nie sprawia mi to przyjemności, ale ze względu na bardzo napięty harmonogram. Moje zamiary były już bardzo poważne i bliskie realizacji i gdyby nie mój Tata to pewnie teraz bym się żegnała :)

Poza tym mamy nowy rok, czyli czas na postanowienia noworoczne. Moje zeszłoroczne zrealizowałam z nawiązką, oprócz jednego, ale starałam się, trudno, nie wyszło, zawsze mogę zacząć od początku.

Tak więc moje postanowienie noworoczne to jeden post na tydzień. A że słowo pisane bardziej zobowiązuje tym lepiej.

To były moje pierwsze święta poza domem. Jeszcze kilka miesięcy temu nie wyobrażałam sobie, że mogę spędzić święta Bożego Narodzenia bez najbliższych. Z drugiej strony kusiło mnie od dawna, żeby nie powiedzieć, że było to moje marzenie, żeby spędzić święta poza domem rodzinnym. Pewnie brzmi to mało logicznie, ale tak właśnie czułam. Będąc w Polsce, nawet w Europie za bardzo odczuwałabym brak rodziny, wigilii, przygotowań, całej tej niepowtarzalnej atmosfery. Ale tu, w San Francisco po 5 miesiącach pobytu w Stanach, moje ciche i kontrowersyjne marzenie nagle nabrało kształtu. Byłam ciekawa jak Amerykanie spędzają święta i jak ja się będę czuła….W skrócie, oba doświadczenia bardzo pozytywne :)

Chyba jeszcze o tym nie pisałam, ale miesiąc temu ponownie przeprowadziłam się. Uwielbiam moich poprzednich współlokatorów, tych dwunożnych i czworonożnych i tych żyjących w terrariach i akwariach, ale nie do końca odpowiadał mi mój pokój (bardzo ciemny) oraz temperatura w mieszkaniu. To jest zresztą dość typowe zjawisko w SF, marznięcie zimą we własnym mieszkaniu. Wiktoriańskie domy są piękne, ale fatalne do ogrzewania. Mury, czy też ten materiał, z którego są zbudowane te domy, nie trzymają ciepła, nieszczelne okna dopełniają obrazu…

Jest poniekąd zrozumiałe, że w tej sytuacji nie włącza się ogrzewania dopóki nie zrobi się naprawdę zimno. A definicja „naprawdę zimno” jest inna dla każdego :) Moi współlokatorzy okazali się być bardzo zahartowani, dla nich to nie pierwsza jesień/ zima w SF, poza tym zważywszy na konstrukcję budynku i nieszczelne okna, trudno im się dziwić, włączanie ogrzewania staje się kaprysem :) Ogrzewanie w wielu tutejszych domach jest dość specyficzne, o termostatach nikt nie słyszał, nie ma kaloryferów, tylko dmuchawy. Są głośne, szybko robi się ciepło, wręcz upalnie i równie szybko zimno, po ich wyłączeniu.

Koleżanka, również stażystka, zaproponowała mi przeprowadzenie się do jej mieszkania. Sara mieszka z Jan, która jest jej partnerką życiową. Mają 9 bassetów, które na szczęście rotacyjnie bywają w mieście, na co dzień mieszkają w ich domu pod Sacramento (stolica Kalifornii).
Najczęściej mamy w domu 2 bassety. Ogrzewanie mamy dmuchawowe, ale okna są w miarę szczelne :) W porównaniu do temperatur w Polsce tutaj jest ciepła jesień i choć jestem oczywiście przyzwyczajona do niskich temperatur i lubię zimę, to solidarnie przytakiwałam, gdy moi znajomi pytali, czy temp. 7-10 C to też jest dla mnie „bardzo zimno”. Pamiętam jak przyjechałam do SF, powitało mnie zimne lato, które jest tu uważane za najgorszą porę roku, i przyjaciele mówili mi, poczekaj na babie lato, a potem na zimę w SF, zobaczysz jak cudownie jest cieszyć się piękną pogodą, gdy na północy Europy jest już zimno. Wtedy myślałam, że będzie mi brakować zimy, ale naprawdę fajnie jest chodzić w bluzie w grudniu i siedzieć na dworze pijąc kawkę:) Poza tym 2h jazdy samochodem i możemy śmigać na nartach w Tahoe:)

W grudniu, na okres przedświąteczny i świąteczny, przeprowadziłam się do znajomych, których mają piękny loft w Somie, dawnej przemysłowej i niebezpiecznej dzielnicy SF, która teraz bardzo się rozwija. Zupełnie inne budownictwo, trochę przypomina mi warszawskie Kabaty. Bardzo dużo nowoczesnych loftów.
Pod opieką miałam ośmiomiesięczną Lolę, mieszańca Rhodesian Ridgebacka i jamnika i pewnie jeszcze paru innych ras. Pies z problemami, ale ja takie lubię :)

Święta w Ameryce to przede wszystkim dzień wolny od pracy, 25 grudnia.
Na początku mojego pobytu miałam wrażenie, że określenie Amerykanin tak naprawdę nikogo nie określa, bo panuje taka różnorodność. Ale w trakcie pobytu tutaj nauczyłam się, czy też przyzwyczaiłam się, że to jedna z podstawowych cech tego kraju. Święto wszystkich Amerykanów to Święto Dziękczynienia, Święta Bożego Narodzenia z racji mieszanki kulturowo – etniczno – religijnej są w dużym uproszczeniu czymś w rodzaju kopii Święta Dziękczynienia dla ogółu społeczeństwa. Przepięknie udekorowanie są domy, ulice i place. Jest strona www poświęcona domom w Bay Area (SF i okolice), które warto zobaczyć, ludzie umawiają się na spacery trasami przystrojonych domów. Oczywiście mamy tu kryzys, ale trudno było to zauważyć przeciskając się w tłumie obładowanych zakupami świątecznymi Amerykanów :)

Paradoksalnie moje święta tutaj miały dużo bardziej chrześcijański wymiar niż te dotychczasowe. Zainspirowana czynem/ wyczynem mojego przyjaciela z Londynu, przed kilkoma laty członka znanego i popularnego zespołu rockowego, który w Wigilię przez kilkanaście godzin (do rana) pomagał przy ogromnej wigilii dla bezdomnych, ja zajęłam się psami, tymi na tzw. czerwonej liście. Czerwona lista oznacza w skrócie problem (agresja na różnym tle, pilnowanie/bronienie jedzenia, zabawek etc.) oraz to, że tylko przeszkolone osoby mogą się nimi zajmować. Niesamowite doświadczenie, widząc radość tych psów naprawdę miałam wrażenie, że mówią ludzkim głosem.
Na Christmas Dinner, czyli świąteczną kolację byłam zaproszona do Chrisa i Jo, Kanadyjczyków, których nie znałam z widzenia, tylko z forum couch surfingowców (http://www.couchsurfing.com/). Jo & Chris, którzy nie wracali do Vancouver na święta gościli u siebie w tym okresie parę couchsurfingowców z Montrealu, których nie znali (Francuz i Kanadyjka) i postanowili zaprosić też tych, którzy z różnych powodów nie spędzali świąt z rodziną bądź w rodzinnych stronach. Nie było prezentów nie licząc przyniesionych produktów i wina, ale było wspólne gotowanie, żartowanie, opowiadanie o sobie, o swoich krajach, wspólne zmywanie etc. Było 13 osób, 3 Amerykanów, cała reszta z różnych krajów świata. Większość nie planowała wyjazdu z SF, ale byli też tacy, którzy nie polecieli do domu ze względu na potężne zamiecie śnieżne i ich konsekwencje - odwołane loty i pozamykane drogi. Oczywiście mam na myśli zamiecie poza SF, tutaj co najwyżej deszcz popada :)

Sylwestra zgodnie z tutejszym zwyczajem rozpoczęliśmy w restauracji, wybraliśmy się do hiszpańskiej bardzo modnej restauracji na 7 daniową kolację. Na szczęście porcje były w rodzaju degustacyjnych :)
Po kolacji poszliśmy na imprezę James Bond Party organizowaną w prywatnym penthousie. Penthouse był całkowicie przeszklony. Niesamowity widok na SF, most Golden Gate, zatokę. Była oczywiście wódka z Martini, wstrząśnięta nie mieszana i morze szampana :)
O północy był pokaz sztucznych ogni nad zatoką, poza tym cisza, w SF zakazane są fajerwerki.
Impreza była bardzo udana, ale dla mnie najbardziej niesamowite było to, że Nowy Rok witam w tym magicznym miejscu, w San Francisco, mając je u mych stóp :)

Hitem następnego dnia było noworoczne śniadanie, na które udaliśmy się do lokalu, który serwuje tylko śniadania, za to do godz. 3 po południu :)
Nie wiem, czy to okoliczności, czy głód, ale to był najlepszy omlet jaki w życiu jadłam :)
Szczęśliwego Nowego Roku!