2008/12/10

Wino, śmierć i kasyno...

W ramach zwiedzania weekendowego wybraliśmy się do Doliny Napa (Napa Valley), jednego z najbardziej znanych regionów winiarskich świata. Idealny pobyt to pobyt z noclegiem, samochód zostawia się na parkingu (między winnicami można przemieszczać się rowerami) i hulaj dusza piekła nie ma, można degustować do upadłego. My mieliśmy jeden dzień na degustowanie, na szczęście mieliśmy kierowcę – wolontariusza.
Winnice wybieraliśmy na zasadzie ‘ktoś z nas już tam był’ lub ‘ktoś zna i lubi wino danego producenta’. O czym nie wiedzieliśmy, w niektórych winnicach trzeba się umawiać na degustację z wyprzedzeniem, czasem nawet kilkudniowym, ale na szczęście akurat ktoś się nie pojawił na degustację w wybranej przez nas winnicy i zwolniły się miejsca. Przewodnik oprowadził nas po winnicy opowiadając o procesach przy produkcji wina. Na początku nie wiedziałam dlaczego pomimo upału na dworze panie mają na sobie futerka (sic!), ale jak dotarliśmy do chłodni, w której dojrzewają wina, i w której odbywała się degustacja, szybko zrozumiałam :) Zgodnie ze sztuką degustowaliśmy małe ilości wina, od najlżejszych do najcięższych, resztki wylewając do wiaderka, ew. przegryzając suchymi ciasteczkami bez smaku i niesolonymi krakersami. W przypadku moich ulubionych Chardonnay i Sauvignon Blanc ominęłam część drugą, czyli wylewanie resztek do wiaderka, mój skromny strój (T-shirt) wymagał specjalnego wsparcia w tych ekstremalnych temperaturach :)

Napa Valley jest popularnym celem romantycznych wypadów w dwójkę i wycieczek rocznicowych. Wynajmuje się limuzynę, pakuje gości do środka i jeździ od winnicy do winnicy. Goście muszą mieć oczywiście skończone 21 lat. Tak na marginesie, generalnie w Stanach, w przypadku weryfikacji wieku, panuje niepisana zasada, że jeżeli wygląda się na mniej niż 30 lat, to zawsze sprawdzają dokument tożsamości z datą urodzenia. W ten prosty sposób można się przekonać na ile lat oceniają Ciebie inni :) Wracając do winnic, mi najbardziej podobały się te proste, unikaliśmy winnic, które oprócz wina sprzedawały inne produkty w nadmiarze. Jedna z nich wyglądała jak mały supermarket połączony z restauracją, hałas i gwar, w drzwiach zrobiliśmy w tył zwrot. Potem okazało się, że wino nie jest ich mocną stroną :)

Weekend Święta Dziękczynienia spędziłam na pustyni, w Dolinie Śmierci. Święto Dziękczynienia zgodnie z tradycją obchodziłam w Kanadzie, więc uznałam, że ten długi weekend mogę spędzić w bardziej awangardowy sposób.

Dolina Śmierci jest we wschodniej części Kalifornii, przy granicy z Nevadą.*
Swoją nazwę zawdzięcza białym osadnikom, poszukiwaczom złota, którzy przemierzali dolinę wędrując w kierunku terenów Sierra Nevada. Wielu zginęło z wycieńczenia, wysokich temperatur oraz braku wody.
Wyjechaliśmy z San Francisco w środę późnym wieczorem (Św. Dziękczynienia było w czwartek) i to był strzał w dziesiątkę, bo dzięki temu uniknęliśmy wielogodzinnych korków. Część trasy pokonywaliśmy ośmiopasmową autostradą, ale większość drogą, która do złudzenia przypominała naszą katowicką, po dwa pasy w każdą stronę, pas zieleni na środku, zmienna nawierzchnia, raz super nowiutki asfalt, a za chwilę jazda po tarce, tylko dziur jakby mniej :)
Noc spędziliśmy w motelu jak z amerykańskich filmów, śniadanie zjedliśmy w przydrożnym dinerze, dużo, tłusto i kelnerka dolewająca kawkę :)
W sumie podróż zajęła nam ok. 10h. Grupa liczyła 14 osób, 8 osób nie było rodowitymi Amerykanami. Dla Amerykanów Święto Dziękczynienia jest odpowiednikiem naszej Wigilii, więc nie każdy chce to święto spędzać na campingu na pustyni z dala od bliskich. Część osób musiała stoczyć boje z rodziną przed przyjazdem :)
Ci, którzy przyjechali, przywieźli tyle świątecznego jedzenia, że przez 3 dni nie daliśmy rady tego przejeść :)
Camping wyglądał jak oaza, dużo palm i zieleni. Dość skromny, nie było pryszniców, ale na pobliskim rancho były i prysznice i basen, z których mogliśmy korzystać za opłatą.
W ciągu dnia temperatury dochodziły do 85F (30C), w nocy było różnie. Pierwsza noc była zimna i bezwietrzna, druga noc była bardzo zimna i wietrzna (zimny wiatr), trzecia noc była ciepła i wietrzna (ciepły wiatr).
Mieszkaliśmy w namiotach, co wieczór (ciemno robiło się ok. 17) rozpalaliśmy ognisko. Niebo tak piękne, że aż trudno było oderwać wzrok. W nocy chodziliśmy na spacery, kładliśmy się na ciepłym asfalcie i liczyliśmy spadające gwiazdy. Niesamowita cisza, słychać tylko wyjące w oddali kojoty…żyć nie umierać, to jedna z takich chwil, które mogłyby trwać wiecznie… Camping nie był oświetlony, mieliśmy oczywiście latarki, ale łatwiej było poruszać się po ciemku, gdy oczy przyzwyczaiły się już do ciemności. Oprócz kojotów może spotkać grzechotniki, skorpiony, jadowite pająki (czarna wdowa) etc. Kolega nie zamknął namiotu w ciągu dnia i wieczorem powitał go pająk wielkości dłoni.
Widoki piękne, słowa tego nie oddadzą, ale zdjęcia choć trochę przybliżą (zdjęcia w albumie pt. dolina śmierci)
Wędrowaliśmy po kanionach, wokół krateru, po wydmach, po soli. Wdrapywaliśmy się, czasem wjeżdżaliśmy samochodem na szczyty gór. W Dolinie Śmierci znajduje się najniżej położony punkt na półkuli zachodniej, Badwater - 86 m p.p.m. W Kalifornii jest również najwyższy szczyt USA (nie licząc Alaski), Mount Whitney - 4420 m n.p.m. Co roku odbywa się ultramaraton z Badwater do Mount Whitney (kończy się na wysokości 2533 m - Whitney Portal), 217 km w lipcu, gdy temperatury w dolinie sięgają 55C w cieniu! Myślę, że ciężko się kibicuje, chyba, że zza szyb klimatyzowanego samochodu, a co dopiero biegnie. Jeżeli ktoś chce się sprawdzić w ekstremalnych sytuacjach, to ultramaraton, uważany ze najtrudniejszy bieg świata, jest na pewno na szczycie listy ekstremalnych wyczynów :)

Sama jazda samochodem po dolinie była przyjemnością, wijąca się droga i praktycznie zero aut. W środę, dzień przed naszym przyjazdem spadł deszcz, więc część kanionów była nieprzejezdna. Ziemia jest tak sucha, że woda spływa z gór i tworzą się rozległe kałuże i bajorka. Na początku byliśmy trochę zaskoczeni, podekscytowani oczekiwaliśmy PUSTYNI, a tu co kilkaset metrów tabliczka flooded, czyli teren zalany:) Do przejazdu przez kaniony, czy generalnie do jazdy po dolinie poza drogą asfaltową, idealny jest samochód terenowy z napędem na cztery koła, którego nie mieliśmy, następnym razem :)
Prosto z odludnej i spokojnej pustyni pojechaliśmy do zatłoczonej i głośnej jaskini hazardu i stolicy rozrywki Las Vegas.
Nasz hotel nazywał się Paris Las Vegas, trudno go było nie zauważyć, replika wieży Eiffla z daleka rzucała się w oczy. Spotkany Amerykanin stwierdził wesolutko, że po co jechać do Europy, skoro jest Vegas :) Oczywiście jako Europejczycy słysząc stwierdzenie tego typu popatrzyliśmy na siebie znacząco, z dezaprobatą kręcąc głową, ale ziareneczko prawdy w tym jest :)
Hotele New York, New York, Paris, Venetian (wenecki), Monte Carlo etc. są takimi dużymi makietami miast, a przynajmniej ich charakterystycznych cech.
Po zmyciu z siebie piasków pustyni i zjedzeniu obiadokolacji w jednym z bardzo popularnych tzw. bufetów, czyli restauracji ze szwedzkim stołem, poszliśmy na spacer szlakiem hoteli i kasyn wzdłuż Las Vegas Strip, czyli odcinka Las Vegas Boulevard, przy którym znajdują się najbardziej atrakcyjne kasyna, hotele, restauracje, parki rozrywki.
W Las Vegas można palić w pomieszczeniach i pić na ulicach, duża odmiana po wolnej od dymu Kalifornii i prohibicyjnym San Francisco (po godz. 2 w nocy nie można sprzedawać alkoholu). Dużo głośnej muzyki, sznury taksówek, morze neonów, kilku Elvisów Presleyów spotkanych po drodze. Las Vegas Strip przypominało mi nowojorski Times Square, tylko, że tu nie jest placem, a 7km ulicą. Po pięciu godzinach chodzenia padliśmy. Oczywiście bez wizyty w kasynie nie mogło się obejść, niestety nie był to nasz szczęśliwy dzień:)
Dla mnie niesamowite było obserwowanie innych graczy, ich determinacji, zaklinania kości przed rzutem, rzucania kolejnych setek dolarów na stół i odchodzenia z niczym.
Ciekawe było też odkrycie innej strony Las Vegas. Otóż Vegas jest miejscem, do którego ludzie przeprowadzają się na emeryturze ze względu na klimat i atrakcyjne ceny nieruchomości.
Są eleganckie osiedla willowe dla ludzi na emeryturze, czy też w wieku przedemerytalnym (bez małych dzieci). Tata koleżanki, z którą pojechaliśmy do Vegas, przeprowadził się na takie osiedle właśnie ze względu na klimat, ceny i bogatą ofertę rozrywkową. Rzeczywiście w Vegas różnego rodzaju show nie brakuje, jest też stałym miejscem na trasach koncertowych zespołów.
Następnego dnia spędziliśmy 9h w samochodzie, w sumie przejechaliśmy w ciągu 5 dni ok. 2250km. Zawsze wydawało mi się super fajne podróżowanie autem po Stanach i nadal tak uważam, bo widoki są przepiękne, a drogi świetne, ale dzielnie trasy na krótsze odcinki ma jednak swoje zalety:)

*Dolina Śmierci (ang. Death Valley) – obszar bezodpływowej depresji na pustyni Mojave w południowej części stanu Kalifornia. Najniżej położony punkt znajduje się 86 m p.p.m., stanowiąc największą depresję na półkuli zachodniej. Depresja powstała w trzeciorzędowym rowie tektonicznym. Dolina otacza potężne pasmo górskie Panamint z najwyższym szczytem Telescope Peak 368 m n.p.m. oraz pasmo gór Amargosa. Klimat zwrotnikowy, suchy, z opadami nie przekraczającymi 50 mm rocznie (w niektórych latach deszcz nie pada w ogóle). Najbardziej suche miejsce Ameryki i jedno z najgorętszych miejsc na ziemi, gdzie 10 lipca 1913 roku temperatura osiągnęła 56.7 °C. Jest to rekord ciepła dla Ameryki Północnej. Rzeki mają charakter okresowych (Salt Creek, Furnace Creek). Niewielkie słone jezioro o nazwie Badwater zawiera bardzo niezwykłą faunę.
W 1933 została ogłoszona narodowym pomnikiem USA, a w 1994 parkiem narodowym.
Powierzchnia 8374 km²
Długość 225 km
Szerokość od 8 do 25 km
Najniższy punkt 86 m p.p.m., dno stawu Badwater
Źródło: „http://pl.wikipedia.org/wiki/Dolina_%C5%9Amierci_(Kalifornia)