2009/02/03

El Dorado

Ten post zaczęłam pisać na lotnisku w Bogocie, więc zaczynał się następująco….

Siedzę na lotnisku w Bogocie, zmęczona, ale bardzo szczęśliwa. Kolumbia to najpiękniejszy kraj jaki zwiedziłam. Raj na ziemi. Decyzję o wakacjach w Kolumbii podjęłam tydzień przez wylotem. Główny powód to konieczność ponownego wjechania na teren USA, właśnie minęło 6 miesięcy mojego pobytu w Stanach. Pomysłów na to, gdzie i jak przekroczyć granicę miałam mnóstwo, począwszy od kilkugodzinnego wyjazdu do Meksyku (słynne przejście graniczne San Diego/ Tijuana) po wyjazd do Kanady na narty i tym samym spełnienie mojego marzenia -szusowania po stokach Whistlera. W 2010r. będzie tam rozgrywana część konkurencji podczas Zimowych Igrzysk Olimpijskich.

Kolumbia była takim uśpionym marzeniem, które zakiełkowało, gdy Roberta - poznana podczas zeszłorocznych wakacji na Sri Lance, zaprosiła mnie do siebie. Roberta pracuje dla Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, jest ważną personą w kolumbijskiej misji Czerwonego Krzyża. Według przewodnika dla podróżników Lonely Planet, Kolumbia kilka lat temu należała do ścisłej czołówki najniebezpieczniejszych państw świata. Gangi narkotykowe, organizacje paramilitarne (m.in. FARC, AUC) okupujące część kraju, porwania wewnętrzne i turystów zagranicznych, to wszystko sprawiło, że Kolumbia nadal jest uważana przez MSZ poszczególnych państw za kraj wysokiego ryzyka.
Razem ze mną na wyprawę wybrał się Jon, Amerykanin, którego poznałam na meetupie podróżników. Jon wybierał się pod koniec stycznia do Cartageny, najbardziej turystycznej, karaibskiej części Kolumbii, i postanowił rozszerzyć trasę podróży o Bogotę i Zonę Cafeterę, czyli miejsca, do których ja planowałam się wybrać.
W przeciwieństwie do mnie, dość nieświadomej potencjalnych zagrożeń, Jon był tak doskonale poinformowany o czyhających na nas na każdym kroku niebezpieczeństwach, że czasem zastanawiałam się, dlaczego wybrał Kolumbię?
Ja dopiero w samolocie przestudiowałam przewodnik Lonely Planet (własność Jona). Oczywiście słyszałam o porwaniach i Ingrid Betancourt, ale moja wizja Kolumbii diametralnie różniła się od wizji Jona. Czasem ignorancja jest zbawienna, pewnie gdybym miała wiedzę, którą miał Jon
(i jego, bardzo typowe dla Amerykanów, zaburzenia obsesyjno – kompulsywne), to nie jestem pewna, czy zdecydowałabym się na Kolumbię, tracąc tym samym bardzo wiele, bo to cudowny kraj. Poza tym na miejscu była Roberta, która z ramienia Czerwonego Krzyża rozmawia z FARC i innymi organizacjami paramilitarnymi – idealne źródło wiarygodnych informacji i moja gwarancja bezpieczeństwa. Tak jak w szpitalach lepiej unikać rozmów z pacjentami, tzw. „horrorków szpitalnych”, tak dobrze jest mieć dystans do dobrych rad podróżników, którzy nigdy w Kolumbii nie byli.
Jon ustalił z rodziną specjalne hasło na wypadek porwania, codziennie dzwonił (przynajmniej na początku), wysyłał emaile z informacją gdzie jest etc. Na fali jego 'paranoi' ja też wysyłałam 2 emaile do Rodziców, chyba po raz pierwszy w życiu (w czasie wakacji) :)

Moje krótkie wakacje obejmowały 8 pełnych dni, za mało na ten niesamowity kraj, ale i tak jestem pod wrażeniem tego, ile udało nam się zobaczyć.
Do Bogoty przylecieliśmy o 5 rano (lot z przesiadką w Houston, w sumie ok. 9h w powietrzu). Na lotnisku funkcjonuje punkt informacyjny, w którym po podaniu adresu, otrzymuje się wydruk z ceną za taxi. Fantastyczne rozwiązanie dla ciągle wystraszonego turysty. Zgodnie z zaleceniami przewodnika zablokowaliśmy wszystkie drzwi taksówki, łącznie z drzwiami kierowcy. W Kolumbii i innych krajach Ameryki Łacińskiej zdarzają się tzw. przejażdżki milionera. Do taksówki dosiada się, najczęściej na światłach, nieproszony i uzbrojony gość i zamawia kurs śladem bankomatów. Sponsorem wycieczki jest oczywiście właściwy pasażer. Pod koniec pobytu nie dość, że nie blokowaliśmy drzwi, to często były otwarte wszystkie okna :) W Kolumbii jest bardzo logiczny system oznaczenia ulic – podział na Carreras i prostopadłe do nich Calles, oprócz tego są Avenidas, które czasem nakładają się na Calle, czasem na Carrera. I tak adres mieszkania Roberty Carrera 4, No 70-68, oznacza, że dom jest przy Carrera 4, najbliższa przecznica to Calle 70 i dom jest oddalony 68 metrów od tej przecznicy. Prawda, że proste? Roberta powitała nas pysznym śniadaniem ….i włoską kawą. Kolumbia jest drugim na świecie producentem kawy, ale sztuki palenia i parzenia kawy nie opanowali. Wszechobecna TINTO smakuje jak kawa w podrzędnym przydworcowym barze :)
Pierwszy dzień spędziliśmy na rozmowach, na zwiedzaniu Bogoty, na zapewnianiu (Jona) przez Robertę, że Kolumbia jest bezpiecznym krajem :) Bogota liczy 7 mln mieszkańców. Miasto jest położone na wys. 2650 m n.p.m., po nocy spędzonej w samolocie oddech nam się trochę urywał, gdy spacerowaliśmy po uroczej Candelarii, a potem po wzgórzu Monserrate. Dużą część Bogoty stanowią dzielnice biedne i bardzo biedne, niektóre coś a la favelas w Rio de Janeiro. Pracownicy Czerwonego Krzyża – w sumie misja liczy ponad 50 cudzoziemców, czyli sporo, mają dopiero od 2 tygodni zniesiony zakaz jazdy autobusami miejskimi TransMilenio (pod warunkiem, że nie wybiorą się w rejony niebezpiecznie, czyli m.in. do dzielnic położonych na pd. Bogoty). W drodze powrotnej zdecydowaliśmy się na zbiorowe szaleństwo i przejechaliśmy się autobusem TransMilenio. Roberta po raz pierwszy w życiu :) Dla ścisłości Transmilenio nie jest żadnym kosmicznym autobusem. Owszem ma wydzielone pasy, przystanki przypominają wyglądem małe terminale, a autobusy są nowoczesne, ale główny atut tych autobusów to bezpieczeństwo. Na życie noce w Zona Rosa nie starczyło nam już sił :)
Następnego dnia wybraliśmy się do miejscowości pod Bogotą – Zipaquira, na zwiedzanie miasteczka i głównej atrakcji – podziemnej katedry solnej. Nasza przewodniczka bardzo starała się mówić wolno i wyraźnie po hiszpańsku, ale i tak skończyło się na tłumaczeniu przez Robertę. Znajomość hiszpańskiego jest w Kolumbii i innych krajach Ameryki Południowej niezbędna. Ja hiszpańskiego nie znam, ale na szczęście moja znajomość włoskiego bardzo nam się przydała. Jon zareklamował się jako władający nieźle po hiszpańsku, często podróżuje do Ameryki Środkowej, uczy się hiszpańskiego od 2 lat, brzmiało obiecująco. W praniu wyszło, że niestety hiszpański Jona nie jest jego najmocniejszą stroną, żeby nie powiedzieć piętą Achillesową. Na plus trzeba mu zaliczyć niezłomność z jaką próbuje konwersować. Niezła była z nas para, ja nie znając języka rozumiałam więcej, więc tłumaczyłam i byłam naszym uchem, Jon był naszym rzecznikiem. Czasem z sukcesem, czasem okazywało się, że jego wysiłki językowe przynosiły zupełnie odmienny rezultat.

Gdy kilka dobrych lat temu podróżowałam przez miesiąc po Turcji, magicznym zaklęciem wywołującym uśmiech na twarzy i otwierającym wiele drzwi, był Roman Kosecki, Galatasaray Stambuł. W Kolumbii piłka nożna jest potęgą, ale żaden Polak nie grał/nie gra. Roberta, mimo, że jest Włoszką i lubi piłkę nożną, nie orientowała się w lokalnych gwiazdach piłkarskich. Pozostał Papież JP II jako punkt odniesienia, ale i tak część Kolumbijczyków słysząc Juan Pablo II mówiła: Roma? Niekwestionowanym autorytetem ponad podziałami jest Simon Bolivar, bohater walk o wyzwolenie Ameryki Południowej spod władzy Hiszpanów, chyba każdy główny plac w tym kraju nosi nazwę Plaza de Bolivar. Rzeczywiście Simon się sprawdzał jako zaklęcie :)

Udało nam się znaleźć tanie połączenia lotnicze do Pereiry, jednej z trzech stolic tzw. Zona Cafetera, czyli krainy kawy. 30 minut samolotem zamiast 8h autobusem. Autobus to podstawowy środek transportu w Kolumbii. Są różne rodzaje, od ekspresowych klimatyzowanych po gruchoty zabierające każdego chętnego pasażera z drogi. Pereira nie jest pięknym miastem, zresztą żadne z trzech miast (Armenia, Pereira, Manizales) nie zachwyca, wszystkie zostały mocno zniszczone w licznych trzęsieniach ziemi.
Wg naszego przewodnika Miltona, Pereira jest licznie odwiedzana przez zagranicznych turystów, ale wydaje nam się, że trochę inną skalą mierzymy liczebność turystów. Zdecydowanie nasza obecność była wydarzeniem, bardzo się wyróżnialiśmy na tle niskich Kolumbijczyków o ciemnej karnacji. Na ulicach tłumy, wszyscy wszystkim handlują, część sklepów, sklepików i straganów zajmuje dużą część chodników. Przedzieranie się z bagażami przez tłum stanowi pewne wyzwanie. Ja zapakowałam się w pożyczoną od kolegi Jona torbę na kółkach, która była równocześnie bardzo niewygodnym plecakiem. I choć wg Jona prawie popełniłam przestępstwo, to bagaż ciągnęłam za sobą za wyjątkiem polnych dróg. Bardziej niebezpieczne było, miejscami konieczne ze względu na zatarasowany chodnik, spacerowanie ulicą ze względu na ryzyko potrącenia. Kolumbijczycy przepisy drogowe może i znają, ale rzadko przestrzegają, często mylą drogi z torem przeszkód. Poza tym miasta są monitorowane, na ulicach widzi się dużo policji i wojska.
Hotel polecony przez Lonely Plant zakończył działalność, postanowiliśmy udać się do izby turystycznej. Okazało się, że izba z kolei zmieniła siedzibę od czasu publikacji naszego przewodnika, dostaliśmy nowy adres i przy współpracy tubylców kierujących nas mniej więcej w tym samym kierunku dotarliśmy pod wskazany adres. Jon oczywiście podejrzewał każdą pomagającą nam osobę o niecne zamiary :)
Nie byliśmy do końca pewni, czy jesteśmy we właściwym miejscu, bo nigdzie nie było tabliczki z numerem budynku, czy szyldu.

Gdy tak kręciliśmy się w miejscu podeszła do nas Aura, w zasadzie powinnam napisać, że niebiosa zesłały nam anioła w postaci Aury. Okazało się, że dzieliła nas przecznica od dzielnicy zakazanej dla turystów, zwłaszcza tak obładowanych jak my. Aura znalazła izbę turystyczną, naprawdę świetnie ukrytą przed światem, i została naszym tłumaczem. W ogóle spotkanie z Aurą zakończyło się happy endem dla obu stron, tak świetnie spisała się w roli tłumacza i pomocnika, i tak mało osób zna w Pereirze angielski, że pod koniec rozmowy otrzymała propozycję pracy jako tłumacz :)

Ludzie w Kolumbii są niesamowicie życzliwi, nie nachalni, nie obrażają się, gdy nie wybierze się ich restauracji, czyli linii autobusowej. Co więcej, często zdarzało nam się, że polecali nas znajomemu, wskazywali drogę do innej linii autobusowej, podprowadzali do sąsiada etc., wspaniała cecha.
Moje blond włosy, niebieskie oczy i mój wzrost, to wszystko wzbudzało zainteresowanie, ale ani razu nie spotkałam się z natarczywością ze strony kolumbijskich mężczyzn. Bardzo grzecznie pytali po kilku minutach rozmowy, często za pomocą tłumacza, czy mam chłopaka :) Roberta, ładna długowłosa blondynka, opowiadała, że podczas rozmów z szefami grup paramilitarnych prawie zawsze pada pytanie, czy ma chłopaka. Zdarzyło jej się też, gdy odpowiedziała twierdząco, że niezrażony „wojak”, pytał, „ale czy masz kolumbijskiego chłopaka?” :) Zawsze gotowi do usług :)

W punkcie informacyjnym nikt nie mówił po angielsku, na szczęście nasz anioł wszystkim pokierował, dostaliśmy adres do zaufanego hotelu (specjalna cena :)). Aura zweryfikowała nasze plany pod kątem ich powodzenia i możliwości realizacji, okazało się, że nasz plan wycieczki do Parku Ucumari był mocno niedopracowany, brakowało podstawowego elementu – przewodnika. W sumie powinnam wiedzieć, że do dżungli wybiera się z przewodnikiem, ale przyzwyczajona do oznakowanych tras i szlaków zupełnie o tym nie pomyślałam. Nasz przewodnik, dwudziestoparolatek Milton zjawił się w ciągu 5 minut. Bardzo sympatyczny. Pożegnaliśmy się ze wszystkim pracownikami, na odchodne dostaliśmy prezenty - 3 foldery reklamowe oraz wizytówkę pana dyrektora z informacją, że zawsze możemy zadzwonić, gdy będziemy w potrzebie.
Hotel 2-3 gwiazdkowy. W hotelu była kaplica, to podobno standard, i dużo krat, też standard :)
Wieczorem wybraliśmy się na rum z colą. Hotel był położony blisko Plaza de Bolivar, czyli w centrum, zatłoczone w ciągu dnia ulice po zapadnięciu zmroku były puste. Na skrzyżowaniu każdej ulicy stał żołnierz. Bezpiecznie, choć świadczy to o tym jak jest nadal niebezpiecznie. Żołnierze po godz. 21 znikają z ulic. Wg Miltona poruszanie się po bezpiecznej części miasta jest w miarę bezpieczne do północy, potem miasto staje się dżunglą….
W barze potraktowano nas z honorami, cała obsługa została dla nas dłużej, dostaliśmy prawie wiaderko orzeszków gratis, niesamowite jest podejście do turystów.
Kolejne dwa dni to wyprawa do parku Ucumari i nocleg w schronisku La Pastora. O mały włos wyprawa nie doszłaby do skutku ze względu na walczącego z plecakami Jona, sztuka pakowania ma przed nim wiele tajemnic :) Jon zawsze chce jechać wcześniejszym samolotem, autobusem, jeepem etc. niż jest to sensownie uzasadnione, a potem ledwo zdąża, albo nie zdąża na ostatnią możliwą godzinę. Na szczęście tym razem się udało :)
Aby dostać się do schroniska najpierw musieliśmy dojechać do El Cedral (2h) tzw. chiva, czyli tradycyjnym środkiem transportu, kolorowym, bez okien i drzwi autobusem. Niesamowite wrażenie. Autobus miał wyruszyć o godz. 9, punkt 9 kierowca odpalił silnik. Po tego typu autobusie w Ameryce Południowej, która słynie z braku punktualności spodziewaliśmy się co najmniej 15 minutowego opóźnienia. Nie wiem, czy my mieliśmy takie niesamowite szczęście, czy Kolumbijczycy przeszli jakąś metamorfozę, ale Szwajcarzy i Niemcy mogą się uczyć od Kolumbijczyków. Nieważne, czy samolot, taxi, autobus, busik, chiva, jeep, koń, człowiek, podróż zawsze rozpoczynała się punktualnie. Przyjście na przystanek o 14.01 oznaczało oglądanie tyłu odjeżdżającego autobusu (odjazd 14.00) :)
Kolumbia jest przepiękna, mnóstwo kolorów, dominujący kolor zielony, przebogata flora i fauna. Gdy Milton zaproponował podróż na dachu chiva zgodziliśmy się od razu. Wytrzęsło nas za wszystkie czasy, podrapały nas gałęzie, ale to była jedna z tych niesamowitych i niezapomnianych przygód wartych każdej ceny :)
Przez cały pobyt towarzyszył nam deszcz, padało codziennie, czasem krótko, czasem kilka godzin, im wyżej byliśmy, tym więcej. Wspinaczka zajęła nam ok. 3h, widoki, doznania, zapachy, kolory niesamowite, słowa tego nie oddadzą….. W La Pastora mieszka pięcioosobowa rodzina, oprócz nas był Hektor, bardzo sympatyczny biolog badający żaby.
W schronisku nie ma elektryczności i ciepłej wody, nie ma też restauracji, kolację i śniadanie wnieśliśmy na plecach :) Zostaliśmy przedstawieni, napojeni tinto, dostaliśmy solidne gumowe poncho i poszliśmy w głąb dżungli oglądać wodospady. Jose, pan domu, maczetą torował nam drogę. Wieczór upłynął nam przy kominku i rumie. Ach co to były za rozmowy :) Cud, że operując skromnym zasobem słów i zerową znajomością gramatyki (Jon) ze mną w roli tłumacza z hiszpańskiego na włoski, a następnie na angielski, udało nam się porozmawiać. Cdn.

1 komentarz:

  1. pisze z warszawy, tu jest zimowo i chmurzasto, nieco sniegu na ulicach, w zasadzie najlepiej schowac sie pod pierzynke. w taki dzien czytanie relacji z egzotycznej upalnej Kolumbii roztkliwia i rozleniwia upalnie. dziekuje za "inny punkt widzenia dzisiejszeg szarego dnia" pozdrawiam renata

    OdpowiedzUsuń