2009/01/06

James Bond Party

Witam w nowym roku. Nosiłam się z zamiarem zarzucenia pisania bloga, nie dlatego, że nie sprawia mi to przyjemności, ale ze względu na bardzo napięty harmonogram. Moje zamiary były już bardzo poważne i bliskie realizacji i gdyby nie mój Tata to pewnie teraz bym się żegnała :)

Poza tym mamy nowy rok, czyli czas na postanowienia noworoczne. Moje zeszłoroczne zrealizowałam z nawiązką, oprócz jednego, ale starałam się, trudno, nie wyszło, zawsze mogę zacząć od początku.

Tak więc moje postanowienie noworoczne to jeden post na tydzień. A że słowo pisane bardziej zobowiązuje tym lepiej.

To były moje pierwsze święta poza domem. Jeszcze kilka miesięcy temu nie wyobrażałam sobie, że mogę spędzić święta Bożego Narodzenia bez najbliższych. Z drugiej strony kusiło mnie od dawna, żeby nie powiedzieć, że było to moje marzenie, żeby spędzić święta poza domem rodzinnym. Pewnie brzmi to mało logicznie, ale tak właśnie czułam. Będąc w Polsce, nawet w Europie za bardzo odczuwałabym brak rodziny, wigilii, przygotowań, całej tej niepowtarzalnej atmosfery. Ale tu, w San Francisco po 5 miesiącach pobytu w Stanach, moje ciche i kontrowersyjne marzenie nagle nabrało kształtu. Byłam ciekawa jak Amerykanie spędzają święta i jak ja się będę czuła….W skrócie, oba doświadczenia bardzo pozytywne :)

Chyba jeszcze o tym nie pisałam, ale miesiąc temu ponownie przeprowadziłam się. Uwielbiam moich poprzednich współlokatorów, tych dwunożnych i czworonożnych i tych żyjących w terrariach i akwariach, ale nie do końca odpowiadał mi mój pokój (bardzo ciemny) oraz temperatura w mieszkaniu. To jest zresztą dość typowe zjawisko w SF, marznięcie zimą we własnym mieszkaniu. Wiktoriańskie domy są piękne, ale fatalne do ogrzewania. Mury, czy też ten materiał, z którego są zbudowane te domy, nie trzymają ciepła, nieszczelne okna dopełniają obrazu…

Jest poniekąd zrozumiałe, że w tej sytuacji nie włącza się ogrzewania dopóki nie zrobi się naprawdę zimno. A definicja „naprawdę zimno” jest inna dla każdego :) Moi współlokatorzy okazali się być bardzo zahartowani, dla nich to nie pierwsza jesień/ zima w SF, poza tym zważywszy na konstrukcję budynku i nieszczelne okna, trudno im się dziwić, włączanie ogrzewania staje się kaprysem :) Ogrzewanie w wielu tutejszych domach jest dość specyficzne, o termostatach nikt nie słyszał, nie ma kaloryferów, tylko dmuchawy. Są głośne, szybko robi się ciepło, wręcz upalnie i równie szybko zimno, po ich wyłączeniu.

Koleżanka, również stażystka, zaproponowała mi przeprowadzenie się do jej mieszkania. Sara mieszka z Jan, która jest jej partnerką życiową. Mają 9 bassetów, które na szczęście rotacyjnie bywają w mieście, na co dzień mieszkają w ich domu pod Sacramento (stolica Kalifornii).
Najczęściej mamy w domu 2 bassety. Ogrzewanie mamy dmuchawowe, ale okna są w miarę szczelne :) W porównaniu do temperatur w Polsce tutaj jest ciepła jesień i choć jestem oczywiście przyzwyczajona do niskich temperatur i lubię zimę, to solidarnie przytakiwałam, gdy moi znajomi pytali, czy temp. 7-10 C to też jest dla mnie „bardzo zimno”. Pamiętam jak przyjechałam do SF, powitało mnie zimne lato, które jest tu uważane za najgorszą porę roku, i przyjaciele mówili mi, poczekaj na babie lato, a potem na zimę w SF, zobaczysz jak cudownie jest cieszyć się piękną pogodą, gdy na północy Europy jest już zimno. Wtedy myślałam, że będzie mi brakować zimy, ale naprawdę fajnie jest chodzić w bluzie w grudniu i siedzieć na dworze pijąc kawkę:) Poza tym 2h jazdy samochodem i możemy śmigać na nartach w Tahoe:)

W grudniu, na okres przedświąteczny i świąteczny, przeprowadziłam się do znajomych, których mają piękny loft w Somie, dawnej przemysłowej i niebezpiecznej dzielnicy SF, która teraz bardzo się rozwija. Zupełnie inne budownictwo, trochę przypomina mi warszawskie Kabaty. Bardzo dużo nowoczesnych loftów.
Pod opieką miałam ośmiomiesięczną Lolę, mieszańca Rhodesian Ridgebacka i jamnika i pewnie jeszcze paru innych ras. Pies z problemami, ale ja takie lubię :)

Święta w Ameryce to przede wszystkim dzień wolny od pracy, 25 grudnia.
Na początku mojego pobytu miałam wrażenie, że określenie Amerykanin tak naprawdę nikogo nie określa, bo panuje taka różnorodność. Ale w trakcie pobytu tutaj nauczyłam się, czy też przyzwyczaiłam się, że to jedna z podstawowych cech tego kraju. Święto wszystkich Amerykanów to Święto Dziękczynienia, Święta Bożego Narodzenia z racji mieszanki kulturowo – etniczno – religijnej są w dużym uproszczeniu czymś w rodzaju kopii Święta Dziękczynienia dla ogółu społeczeństwa. Przepięknie udekorowanie są domy, ulice i place. Jest strona www poświęcona domom w Bay Area (SF i okolice), które warto zobaczyć, ludzie umawiają się na spacery trasami przystrojonych domów. Oczywiście mamy tu kryzys, ale trudno było to zauważyć przeciskając się w tłumie obładowanych zakupami świątecznymi Amerykanów :)

Paradoksalnie moje święta tutaj miały dużo bardziej chrześcijański wymiar niż te dotychczasowe. Zainspirowana czynem/ wyczynem mojego przyjaciela z Londynu, przed kilkoma laty członka znanego i popularnego zespołu rockowego, który w Wigilię przez kilkanaście godzin (do rana) pomagał przy ogromnej wigilii dla bezdomnych, ja zajęłam się psami, tymi na tzw. czerwonej liście. Czerwona lista oznacza w skrócie problem (agresja na różnym tle, pilnowanie/bronienie jedzenia, zabawek etc.) oraz to, że tylko przeszkolone osoby mogą się nimi zajmować. Niesamowite doświadczenie, widząc radość tych psów naprawdę miałam wrażenie, że mówią ludzkim głosem.
Na Christmas Dinner, czyli świąteczną kolację byłam zaproszona do Chrisa i Jo, Kanadyjczyków, których nie znałam z widzenia, tylko z forum couch surfingowców (http://www.couchsurfing.com/). Jo & Chris, którzy nie wracali do Vancouver na święta gościli u siebie w tym okresie parę couchsurfingowców z Montrealu, których nie znali (Francuz i Kanadyjka) i postanowili zaprosić też tych, którzy z różnych powodów nie spędzali świąt z rodziną bądź w rodzinnych stronach. Nie było prezentów nie licząc przyniesionych produktów i wina, ale było wspólne gotowanie, żartowanie, opowiadanie o sobie, o swoich krajach, wspólne zmywanie etc. Było 13 osób, 3 Amerykanów, cała reszta z różnych krajów świata. Większość nie planowała wyjazdu z SF, ale byli też tacy, którzy nie polecieli do domu ze względu na potężne zamiecie śnieżne i ich konsekwencje - odwołane loty i pozamykane drogi. Oczywiście mam na myśli zamiecie poza SF, tutaj co najwyżej deszcz popada :)

Sylwestra zgodnie z tutejszym zwyczajem rozpoczęliśmy w restauracji, wybraliśmy się do hiszpańskiej bardzo modnej restauracji na 7 daniową kolację. Na szczęście porcje były w rodzaju degustacyjnych :)
Po kolacji poszliśmy na imprezę James Bond Party organizowaną w prywatnym penthousie. Penthouse był całkowicie przeszklony. Niesamowity widok na SF, most Golden Gate, zatokę. Była oczywiście wódka z Martini, wstrząśnięta nie mieszana i morze szampana :)
O północy był pokaz sztucznych ogni nad zatoką, poza tym cisza, w SF zakazane są fajerwerki.
Impreza była bardzo udana, ale dla mnie najbardziej niesamowite było to, że Nowy Rok witam w tym magicznym miejscu, w San Francisco, mając je u mych stóp :)

Hitem następnego dnia było noworoczne śniadanie, na które udaliśmy się do lokalu, który serwuje tylko śniadania, za to do godz. 3 po południu :)
Nie wiem, czy to okoliczności, czy głód, ale to był najlepszy omlet jaki w życiu jadłam :)
Szczęśliwego Nowego Roku!

1 komentarz:

  1. Widzę, że sylwestra spędziłaś iście szampańsko :) aż zazdroszczę klimatu i widoków
    pozdrawiam :) angelika

    OdpowiedzUsuń